Day 9. Wylegujemy się do 6 rano i jedziemy zwiedzać świątynię Edfu, z charakterystyczną ścianą wyjściową. Działał intensywnie w tym rejonie Horus, bo i ta świątynia (obok Komombo) jest jemu dedykowana. Dopływamy do Luxoru. Kolejną wycieczkę fakultatywną do świątyni Medinet Habu, poświęconej (o dziwo) Ramzesowi III (a nie drugiemu) zaliczają tylko zacięci zwiedzacze lub hardcorowcy. Za to znajdują sie chętni na wieczorną wizytę w Luxorze, przewodnictwo obejmuje Michael (oczywiście Michał) sympatyczny Egipcjanin mówiący całkiem nieźle po polsku.
Niezapomniana jazda kaloszami (dorożki), naprzód głównymi ulicami, a w końcu zapuszczamy się w wąskie uliczki pełne straganów, rzemieślników pracujących wprost na ulicy, pełne gwaru i życia. Na koniec idziemy do lokalnej kawiarni i trafiamy na uroczystości weselne. Ostatnia (zielona) noc na statku. Nie balujemy, bo wyokrętowanie wcześnie i czeka nas bardzo ciężki dzień.
Day 10. Luxor. Pobudka przed 6 rano, bo w programie jest Dolina Królów- biegun ciepła (temperatura to zazwyczaj 50 stopni w cieniu, którego zresztą brak). Po drodze mijamy kolosy Memnona- rzeczywiście kolosalne 2 posągi blisko 20metrowe. Po uszkodzeniu podczas trzęsienia ziemi, z wewnątrz o wschodzie słońca wydobywała się piękna muzyka- rzewne i wzruszające pieśni. W początkach naszej ery posągi „naprawiono” i niestety przestały śpiewać.
Do doliny królów znów nie można brać aparatów, co jest winą „fotografów” nie umiejących wyłączyć flesza w grobowcach. Ratujemy się jak kto może, bo w takim oświetleniu to i komórką na zewnątrz można zrobić przyzwoite zdjęcia. Przy wejściu do Doliny stoi makieta, gdzie pokazany jest system grobowców (władców oraz ponad 400 dostojników) i podziemnych korytarzy. Wejście do grobowca jest nie lada wyzwaniem- wejść jeszcze można, ale wyjść (np z grobowca Ramzesa II) niełatwo. Po drugiej stronie góry jest świątynia królowej Hatszepsut. Dość skomplikowane układy rodzinne i młody wiek króla dały jej tytuł królowej. Królową okazała się bardzo dobrą, rządziła długo i dobrze a jej świątynia- imponująca i łatwo rozpoznawalna jest jednym z nieodłącznych elementów zwiedzania Doliny Królów.
Mimo wczesnej godziny i pory roku (październik) notujemy +37 stopni w cieniu.
Tu uwaga: do standardów Maghrebu, czyli afryki północno- zachodniej należy dołożyć jaszcze kilka stopni. W październiku nawet w Libii (nie mówiąc już o Maroku, Algierii czy Tunezji) temperatury były niższe. No ale starczy spojrzeć na mapę, przecież jeszcze przed chwila byliśmy w strefie podzwrotnikowej.
Maghreb, czyli miejsce gdzie zachodzi słońce - to jedna z pierwszych definicji, która wryła mi się w pamięć podczas wieloletniego pobytu w północnej Afryce. Pozostała fascynacja architekturą, kulturą i historią, nostalgia za przepięknymi krajobrazami, ciepłem morza Śródziemnego. Wszystkie kraje północnej Afryki, której dominującą częścią (zachodnią) jest właśnie Maghreb są z pozoru podobne, a jednak różne. Wyruszymy w podróż po tej fascynującej krainie.
niedziela, 25 grudnia 2011
środa, 21 grudnia 2011
jeden z cudów- Abu Simbel
Day 8. Abu Simbel- najpiękniejsza ze świątyń poświęcona Ramzesowi II i Nefertari. Wycieczka wiąże się z kosztami, pobudką o 2 rano i jazdą w konwoju 300 km na południe pod granicę z Sudanem, ale jest absolutnie obowiązkowa. Spiętrzenia wód Nilu spowodowało konieczność przeniesienia świątyni 65m wyżej, pracami kierował prof Michałowski. Blisko milion m3 skały pocięto na wielotonowe bloki i przeniesienia na specjalnie zaniwelowaną platformę.
Świątynia została złożona od nowa, miejsca cięć (nie przekraczały 4 mm!) wypełniono fugami z mułu nilowego. Pierwotne usytuowanie świątyni sprawiało, że w dniu równonocy (21 kwietnia i października) słońce wchodziło do świątyni i oświetlało 4 figury umieszczone w końcu korytarza. O ten aspekt zadbali również inżynierowie, ale pomylili się o 1 dzień.
Ponieważ Abu Simbel leży w strefie podzwrotnikowej, przekraczamy Zwrotnik Raka: jadąc na południe widzimy wschód słońca, natomiast przy powrocie na zwrotniku widać fatamorganę- to powietrze jest już tak gorące, ze tworzy iluzje wody w i odbicia w niej. Po takich przeżyciach światynię Komombo traktujemy jak odpoczynek. Na wejsciu wita nas zołnierz, -to porucznik z KomOmbo- powiadamiam resztę grupy. Niestrudzony Janek opowiada kolejne splątane dzieje władców i bogów, i z wolna zaczyna się nam to układać w głowie. Mówi tak zajmująco (nie jakiś suchy wykład z historii), że chce się go słuchać, widać ze naprawdę go to interesuje i że to jego pasja. Przy okazji jest bardzo uczynny i pomocny a przy tym cierpliwy np. w tłumaczeniu po raz trzeci niektórym członkom grupy jak wypełnić deklaracje w hotelu. Wieczorem na statku występki muzyczno tanecznej grupy egipskiej.
niedziela, 18 grudnia 2011
rambo- spływamy Nilem
Day 7. Assuan. O 6 rano już nie idzie spać. I dobrze bo jest okazja do obserwacji (i fotek) nubijskiej wsi. Z marszu jedziemy zwiedzać tamę assuańską,; by walczyć z suszą powstał olbrzymi zbiornik wodny zwany jeziorem Nassera. Niestety budowle hydrotechniczne mają negatywny wpływ nie tylko na ekologię. Zagrożonych zostało kilka świątyń m,in Abu Simbel. Ale otem potem.Na Nilu czeka już nasz statek –gwiazda Nilu (etoile du Nile) – le scribe. Polecam z czystym sumieniem. Ceny w barku – bandyckie, a sklepów brak i pić trzeba, toteż warto zainwestowac w opcje all inclusive.
Zaliczamy już pierwszą ze świątyń- świątynię Izydy. Rzucamy się zachłannie, bo można zrobić bardzo ładne fotki, takiej możliwości połączenia starożytności z krajobrazem (piękna lokalizacja) już nie będzie.
Podróż feluką po Nilu należy do obowiązkowego ceremoniału, jedziemy do ogrodu botanicznego, potem do wioski nubujskiej. Można potrzymać w objęciach krokodyla, czy też przejechać się na wielbłądach. Wreszcie wizyta w szkole i nauka arabskiego- każdy dostał szansę nauczenia się cyferek arabskich i napisania swego imienia robaczkami.
Spływamy w dół Nilu, na pokładzie statku barek, basen, luksusowe kabiny, a ze statku wspaniałe widoki. Obsługa wyczarowuje z ręczników i zasłon niesamowite kształty: słonia, krokodyla, łabędzia, a na koniec przywitał nas beduin siedzący na krześle naprzeciwko wejścia.
czwartek, 15 grudnia 2011
Rambo w Gizie
Day 6. Kair z Rositą. Pobudka o 6:00 i wyjazd do Gizy: clou programu- piramidy i sfinks. Rosita bierze nas naprzód na przejażdżkę na wielbłądach, potem zwiedzamy piramidy i na zakończenie sfinks; pokazuje gdzie trzeba stanąć by pocałować sfinksa albo pogliglać go pod bródką. Można mu też bezkarnie zrobić Benny Hilla.
Dochodzi 11:00 i mróz nieco już zelżał, toteż dla odpoczynku trochę komercji- wizyta w wytwórni perfum i olejków, potem dużo ciekawsza: w wytwórni papirusu (pokazana jest i produkcja- prosta jak konstrukcja cepa). Częstowanie herbata, kawa i hibiskusem to część rytuału by zmiękczyć klienta. Tylko najbardziej zaprawieni w bojach uchodzą z tarczą, znakomita większość- z, wciśniętymi przecież nie przemocą fizyczną,, olejkami i zwojami papirusu, bo psychiczna presja działa (for you- special price and discount).
Potem dzielnica muzułmańska (w meczecie alabastrowym godzinny wykład Rosity o tym jak to kobiety w Egipcie mają fajnie). Wizyta zaczęła się (po zdjęciu obuwia) od włożenia przez dziewczyny gustownych zielonych pelerynek. Miały one przysłonić ewentualnie nieobyczajnie odsłonięte części ciała.
Na koniec ciekawy lecz męczący suk khan-el-khalil z dużą ilością wyrobów ze złota, jak na orient- dość niestarannie wykonanych.
Good news: A jednak dzień udało się przeżyć bez zakupów.
Bad news: Nie wiadomo czemu padła mi lustrzanka Canon EOS 30D, którą wraz z 3 obiektywami i osprzętem taskałem przez pół świata mając nadzieję na piękne zdjęcia. Na szczęście zawsze dwa aparaty, teraz pozostał mi jeno mały Nikon coolpix. Pocieszam się, że w takim oświetleniu maluch też zrobi dobre fotki.
Jedziemy na dworzec bo pociąg do Assuanu już nadjeżdża. W pociągu, o dziwo, w miarę czysto, toalety na razie też czyste. Konduktor przynosi kolację i rozkłada spanie.
sobota, 10 grudnia 2011
rambo nad kanałem
Day 5. Wysypiamy się aż do 7 rano. Wyjazd do Ismailii, gdzie najłatwiej podziwiać kanał- 163 km długości przepuszczający do 50 statków dziennie. Po drodze Janek pokazuje nam kairskie ciekawostki, np. fontanny z niebieską wodą czy tzw drzewa kroczące- gałęzie dotykają ziemi i zmieniają się w kolejne odnogi pnia.
W drodze z Ismailii do Suezu mamy okazje zaobserwować jak przez kanał przecinający pustynię arabską płyną statki, wygląda to jakby płynęły po piachu.
Mijamy osady beduinów i wydmy ( na których można sobie poszaleć). Po drodze przekąska w przydrożnej knajpie- Janek proponuje koftę- kiełbaski podobne do bułgarskich kebabczeta podawane w bułce (jak hot dogi). Zapamiętacie nazwę?- pyta,- tożto przecież Jonasz- odpowiadam. Ano tak- rozpromienia się – łatwo zapamiętać. No i uwaga- jest to egipska odmiana marokańskich merguezów.
środa, 7 grudnia 2011
Rambo Day 4
Pobudka o 2 rano i o 3:00 wyruszamy do Kairu. Janek przedstawia siebie i kierowcę (bardzo doświadczony, ma prawo jazdy od środy), a jak przebudziliśmy się (kto mógł to spał) opowiada fajnie i dowcipnie o miejscach, które będziemy zwiedzać. Ma dużą wiedzę i wie jak ja sprzedać. W Kairze Janek oddaje nas pod opiekę Rosity- rezydentka, zna miasto i historię na wylot, gaduła nieprzytomna ale opowiada ciekawie. Jej asystentka Hebba taka jak trzebba: nienachalna, opowie sporo ciekawostek jak ją spytać, załatwia bilety i inne pożyteczne rzeczy.
Na dzień dobry Memphis ze świątynią Ramzesa II, który, jak się okaże, będzie nam towarzyszył przez cały pobyt. Jedziemy do Sakkary, gdzie zwiedzamy piramidę schodkową w Dżosera, a Rosita robi wykład już w 40stopniowym upale.
Do Muzeum Kairskiego nie wolno wnosić aparatów fotograficznych, wiec skarby Tutenhamona pozostają nieuwiecznione. Chrześcijańska dzielnica koptyjską- absolutne kuriozum w świecie muzułmańskim (symbole chrześcijańskie z podpisami arabskimi)- wszystko to żyje w zgodzie i harmonii.
Czas wracać do hotelu, nazywa się tak jak znany gitarzysta- mówi Janek. Hendrix?- pytam- nie, Santana. Przytłoczeni nawałem wrażeń szybko zasypiamy. Jutro wycieczka nad kanał sueski (na alternatywną wycieczkę do Aleksandrii chętnych nie było).
niedziela, 4 grudnia 2011
rambo cnt
Day 3. Plaża i próby (s)nurkowania. Pierwszy kontakt ze słońcem- opala nawet przez parasol plażowy. Przezornie nie wystawiamy się jeszcze na słońce. Wieczorem znów w miasto. Kilka scenek własnych i zasłyszanych:
- hello my friend ( uwaga: takich majfriendów spotka się na spacerze około setki), where are you from?
-From Algeria!
-What???
Hello my friend, where are you from?
Spier….
Nice country
- hello, what is your name?
- just call me Rambo
Na następnym spacerze będzie już; „hello Rambo”. Pamięć mają zadziwiającą!!
Wracamy na kolację.
Na przestrzeni tych 2 tygodni spaliśmy i żywiliśmy się w kilku miejscach. Per saldo najlepiej był właśnie w Empire. W Kairze- słabiutko. Na rejsie- wspaniale, ale śniadania do d...
Największe porażki kulinarne:
Kawa (!???!!!)- nic z kawy arabskiej, podgrzewanej z całym ceremoniałem na wolnym ogniu, mocnej i aromatycznej. Ta ciecz, którą piliśmy koło prawdziwej kawy nigdy nie stała.Zupy(??!)- zupełnie niezrozumiałe, jak mając takie tradycje można podawać pomyje. Arabska siorba czy harrira to uczta dla podniebienia. A tu jeszcze bezczelnie jedną z zup nazwali siorba (rozcieńczona 1:10)
Po kilku dniach odpuściłem sobie i zupy i kawę.
Zemsta faraona nikogo nie dopadła. Czując delikatny „niepokój” w żołądku zalecało się łyknąć profilaktycznie Antinal (5 funtów czyli 2, 50 zł). Jeden, bardzo spanikowany, wycieczkowicz poczuł „niepokój” szybko i było to chyba ze stresu. Zarobił sobie zaraz na ksywkę „faraon”
czwartek, 1 grudnia 2011
rambo 2
Day 2. Spotkanie informacyjne, z lekka niewyspani zwiedzamy okolicę, kąpiemy się w basenie i odwiedzamy plaże. Wchodzimy na....Place de Montmartre (!!)- tak to dowcipni Egipcjanie nazwali placyk przy wejściu do kompleksu Empire Beach. French connection, w albumie fotograficznym powinny znaleźć się dwa „bliźniaki” – pierwszy to zdjęcia z Montmartre egipskego i paryskiego, a drugi- wyjaśnię na końcu. Przy molo i z boku są małe rafy. Miejsca mało, ale znajdujemy na molo- tam jest więcej. Ręczników brak, ale wzięliśmy jeden nasz, wieczorem dokupimy drugi.Wieczorem idziemy zatem w miasto- byłem we wielu krajach arabskich, wszystkich (!!) krajach północnej Afryki, ale nachalstwo Egipcjan przerasta wszystko. Mniej zaprawionych w bojach i asertywnych może zniechęcić. Najlepiej w ogóle nie odzywać się i udawać (niektórzy nie muszą) że się nie rozumie. Śpimy do 9 rano!!!!
Ps. Za duży plażowy ręcznik z Nefretete stargowałem z 65 (bandytyzm) na 20.
Ps. Za duży plażowy ręcznik z Nefretete stargowałem z 65 (bandytyzm) na 20.
niedziela, 27 listopada 2011
egipt z rambo
aby zamknąć wreszcie cykl 5 krajów Maghrebu- impresje z wycieczki z „Rainbow Tour” która to z niewiadomych przyczyn zwie się rejsem „dla wygodnych”.
Nie jest to w żadnym wypadku dokładna relacja, raczej luźne wspominki.
Day 1: Wylot z Warszawy dopiero późnym wieczorem. Lecimy w nocy, w dole oczywiście egipskie ciemności ale na lotnisku czeka na nas egipski pomocnik przewodnika, który drze się na całe lotnisko: Rainbow, rainbow. Brzmi to jak Rambo- i tak będziemy się nawoływać. Zaraz prezentuje się też nasz późniejszy przewodnik – Janek, który wiezie nas autokarem do Hurghady i już ok. 5 rano możemy już położyć się spać. Niewyspani wstajemy na śniadanie ale liczymy,że to sobie odbijemy. Wszak to rejs dla wygodnych.
Hotel Empire- nic wielkiego ale dość fajny, położony w sercu starej Hurghady, nie gdzieś w getcie. Nie zamierzamy siedzieć przecie w hotelu. Pokój na oko ma z 50 m2, niezły standard, czysto, duże szafy ,stolik, fotele, lodówka, sejf, balkon wychodzący na basen. A propos- oprócz dużego basenu na dole jest i drugi na 1 piętrze!
czwartek, 24 listopada 2011
karabusz
Wyjazd samochodem po raz pierwszy na ulice Trypolisu był prawdziwym szokiem. Główne ulice zakorkowane totalnie, na podrzędnych też Meksyk, szybko jednak nauczyłem się poruszać w warunkach tej wolnoamerykanki. Wjeżdżało się “na rączkę”- odkręcona szyba i podniesiona ręka i jazda, wpuszczali zawsze mimo iż jechało się zderzak-w-zderzak. Wyprzedzanie z prawej i lewej, przejazd na czerwonym świetle, skręty bez kierunkowskazów, jazda w nocy bez świateł, autostradą pod prąd- to wszystko chleb codzienny. Ale zasady współpracy bardzo dobre i per saldo jeździło się tam łatwiej niż w Polsce. Nikt też przesadnie nie przestrzega zasad oprócz jednej: jesteś Libijczykiem- masz rację, toteż unikamy wszelakich konfliktów z miejscowymi bo i tak stoimy na straconej pozycji. A co się dzieje- ktoś dociekliwy mógłby spytać- w przypadku kolizji dwóch Libijczyków, obaj przecież racji mieć nie mogą. Tu zasada też jest prosta- rację ma lepszy (droższy) samochód. Proste!Uzbrojony w powyższe mądrości jeździłem po Libii coraz pewniej, kiedyś wyprzedziłem z prawej (normalka) marudera trzymającego się upacie lewej. Niestety miałem pecha bo 1- wzbiłem tuman kurzu leżącego na jezdni przy krawężniku, 2- wyprzedzany był Libijczykiem 3- na skrzyżowaniu do którego zmierzałem stał policjant. Bez żadnej dyskusji zabrał mi dokumenty i kazał zgłosić się na policji (dobrze że znałem słówko “szorta”- policja) na szara Naser czyli w komisariacie przy ulicy Nasera.
Następnego dnia z tłumaczem z mojej firmy (obowiązujący język- arabski) stawiliśmy się na komisariacie. Na wstępie trzeba odbyć rytuał obowiązkowy, a więc pytania o zdrowie, o zdrowie żony, dzieci, potomków kuzynów i baranów i kóz. Obowiązkowa herbata z cukrem 1:1, i smakowitym siorpaniem i mlaskaniem. I już po pół godzinie można przejść do meritum. Cienki jestem jeszcze w arabskim- dopiero pół roku w tym kraju- ale już odróżniam słowa: sayara- samochód, nusz kłejs- niedobrze, i (o zgrozo) KARABUSZ- więzienie!. Struchlałem bo o tutejszych więzieniach nasłuchałem się horrorów. Czekam jednak grzecznie spodziewając się najgorszego. W końcu Piotruś, nasz tłumacz mówi: popełniliście (?) przestępstwo- tzn ty i twój samochód. Ty jesteś bardzo cenny bo pracujesz tu jako wybitny specjalista ( tak im wytłumaczył!!) zatem do więzienia idzie samochód!! Jutro masz się zgłosić z samochodem. Zgłosiłem się. Pobrali oda mnie odciski palców, od mojego volkswagena- odciski opon, zrobili nam zdjęcia i …. nie nie, nie zabrali auta. Ja sam musiałem się zgłosić do więzienia dla samochodów. Tydzień (!) trwało wstawianie samochodu do karabusza, dwa tygodnie zasądzonego aresztu i tydzień go wyciągałem. A wszystko to przez pecha…
Następnego dnia z tłumaczem z mojej firmy (obowiązujący język- arabski) stawiliśmy się na komisariacie. Na wstępie trzeba odbyć rytuał obowiązkowy, a więc pytania o zdrowie, o zdrowie żony, dzieci, potomków kuzynów i baranów i kóz. Obowiązkowa herbata z cukrem 1:1, i smakowitym siorpaniem i mlaskaniem. I już po pół godzinie można przejść do meritum. Cienki jestem jeszcze w arabskim- dopiero pół roku w tym kraju- ale już odróżniam słowa: sayara- samochód, nusz kłejs- niedobrze, i (o zgrozo) KARABUSZ- więzienie!. Struchlałem bo o tutejszych więzieniach nasłuchałem się horrorów. Czekam jednak grzecznie spodziewając się najgorszego. W końcu Piotruś, nasz tłumacz mówi: popełniliście (?) przestępstwo- tzn ty i twój samochód. Ty jesteś bardzo cenny bo pracujesz tu jako wybitny specjalista ( tak im wytłumaczył!!) zatem do więzienia idzie samochód!! Jutro masz się zgłosić z samochodem. Zgłosiłem się. Pobrali oda mnie odciski palców, od mojego volkswagena- odciski opon, zrobili nam zdjęcia i …. nie nie, nie zabrali auta. Ja sam musiałem się zgłosić do więzienia dla samochodów. Tydzień (!) trwało wstawianie samochodu do karabusza, dwa tygodnie zasądzonego aresztu i tydzień go wyciągałem. A wszystko to przez pecha…
niedziela, 20 listopada 2011
to JA!
C’est moi
Byłem bardzo podekscytowany, gdy przyszło mi jechać po raz pierwszy w tzw misję czyli po prostu delegację. Kierowca Ahmed mówił językiem franko arabskim, toteż dogadywaliśmy się bez trudu, piękna pogoda, droga pusta, przy relaksowej prędkości 60km/h nasze fiorino jechało ślicznie. Wszystko w porządku, ale skądiś nadeszły chmurki małe potem większe i krople deszczu pojawiły się na szybie. Na moje pytanie czemu nie włączy wycieraczek, kierowca odparł że nie działają i na wszelki wypadek przyspieszył do 80 km/h. Deszcz rozhulał się i Ahmed też, toteż przy 100 km/h na krętej drodze w deszczu bez wycieraczek zaproponowałem mu żeby zwolnił bo to niebezpieczne. Mosju (nierzadko tak ślicznie wymawiają słowo Monsieur)- usłyszałem- przecież wszystko jest napisane w najwyższych księgach! Jeśli mam mieć wypadek, to będę go miał i ja tu nie mam nic do gadania! I aby uwiarygodnić swoje słowa przyspieszył do 110. Wtem nagle słyszę ‘mosju, szuf (zobacz), piżu!” i za nami jak duch zjawia się Peugeot 404 jadący 120 i chce nas wyprzedzić. O, nie! Co to, to nie!! Nie będzie “piżu” pluł nam twarz! Przyspieszył do 120, piżu nie odpuszcza, 130!- wszystkie soki z „pieczarki” (champignon) już wyciśnięte (czyli gaz do dechy), piżu na zderzaku, deszcz pada, dwóch idiotów toczy wyścig ze śmiercią, ja się modlę. I, dzięki Bogu, deszcz nagle ustaje, temperament kierowcy też, wychodzi słonko i zwalniamy znów do sześćdziesiątki. Dojeżdżamy do wiaduktu i ku mojemu zdumieniu Ahmed zamiast jechać normalnie górą, zjeżdża po skarpie i przejeżdża przez dolną jezdnię. Przed wjazdem po skarpie na górę zatrzymuje się i wysiada z samochodu. Harła (chodź!)- mówi do mnie. Wysiadam i idziemy w stronę stalowej podpory wiaduktu. Już z daleka widać że jest ona solidnie uszkodzone po bliskim spotkaniu z czymś ciężkim i przejazd wiaduktem wspartym na takim słupie jest faktycznie niebezpieczny. Mosju- mówi Ahmed pokazując na uszkodzenie i dumnie wypinając pierś- c’est moi!!
Byłem bardzo podekscytowany, gdy przyszło mi jechać po raz pierwszy w tzw misję czyli po prostu delegację. Kierowca Ahmed mówił językiem franko arabskim, toteż dogadywaliśmy się bez trudu, piękna pogoda, droga pusta, przy relaksowej prędkości 60km/h nasze fiorino jechało ślicznie. Wszystko w porządku, ale skądiś nadeszły chmurki małe potem większe i krople deszczu pojawiły się na szybie. Na moje pytanie czemu nie włączy wycieraczek, kierowca odparł że nie działają i na wszelki wypadek przyspieszył do 80 km/h. Deszcz rozhulał się i Ahmed też, toteż przy 100 km/h na krętej drodze w deszczu bez wycieraczek zaproponowałem mu żeby zwolnił bo to niebezpieczne. Mosju (nierzadko tak ślicznie wymawiają słowo Monsieur)- usłyszałem- przecież wszystko jest napisane w najwyższych księgach! Jeśli mam mieć wypadek, to będę go miał i ja tu nie mam nic do gadania! I aby uwiarygodnić swoje słowa przyspieszył do 110. Wtem nagle słyszę ‘mosju, szuf (zobacz), piżu!” i za nami jak duch zjawia się Peugeot 404 jadący 120 i chce nas wyprzedzić. O, nie! Co to, to nie!! Nie będzie “piżu” pluł nam twarz! Przyspieszył do 120, piżu nie odpuszcza, 130!- wszystkie soki z „pieczarki” (champignon) już wyciśnięte (czyli gaz do dechy), piżu na zderzaku, deszcz pada, dwóch idiotów toczy wyścig ze śmiercią, ja się modlę. I, dzięki Bogu, deszcz nagle ustaje, temperament kierowcy też, wychodzi słonko i zwalniamy znów do sześćdziesiątki. Dojeżdżamy do wiaduktu i ku mojemu zdumieniu Ahmed zamiast jechać normalnie górą, zjeżdża po skarpie i przejeżdża przez dolną jezdnię. Przed wjazdem po skarpie na górę zatrzymuje się i wysiada z samochodu. Harła (chodź!)- mówi do mnie. Wysiadam i idziemy w stronę stalowej podpory wiaduktu. Już z daleka widać że jest ona solidnie uszkodzone po bliskim spotkaniu z czymś ciężkim i przejazd wiaduktem wspartym na takim słupie jest faktycznie niebezpieczny. Mosju- mówi Ahmed pokazując na uszkodzenie i dumnie wypinając pierś- c’est moi!!
czwartek, 17 listopada 2011
wody!
Maja
to wcale nie pszczółka- ta w telewizji arabskiej nazywała się Zyna, Filip to był Rachid, a Gucio nazywał się Nahul. Serial cieszył się sporym powodzeniem, niestety nie było piosenki Wodeckiego, lecz zawodzenie: typu: Zyna ajaj Zyna . po co mieszam Wodeckiego? Ano maja to po arabsku: woda. Przypominacie sobie hymn kooperantów: … brak mi będzie ramadanu i pustego zwykle kranu. Tak jest, dostawy wody rzadkie i nierytmiczne wymuszały na mieszkańcach posiadanie obowiązkowo (oprócz kanistra na zacier) kilku pokaźnych zbiorników na wodę w kuchni, łazience i wc. Każdy miał przetrenowaną też technikę oszczędnościowego (ekologicznego) zmywania i mycia się. Dla ratowania się wykorzystywali coś w rodzaju starorzymskich akweduktów. (dobry przykład wzięty od wyżej rozwiniętego społeczeństwa). Jeden z takich akweduktów, funkcjonujący- a jakże -jest pod Oranem. Działa bardzo dobrze. Jak woda to nie tylko jej brak ale i kłopot z nadmiarem, burze są krótkie i ulewne, toteż siec kanalizacyjna nie nadąża, Ulice zatopione, samochody czasem po dach, ale wszystko szybko mija i woda opada. W miejscach, gdzie zdobycze cywilizacji jeszcze nie dotarły, jest gorzej, tam potrafi zalewać drogi czyniąc je nieprzejezdnymi, pola i samochody.
Z brakiem wody próbują sobie radzić budując zbiorniki wodne (Chateau d’eau), ale zawsze coś stanie na przeszkodzie- zwykle brakuje kogoś kto je w odpowiednim czasie napełni. To samo ze zbiornikami retencyjnymi, trzeba spuszczać z nich wodę, bo po to są, ale zwykle trafi się taki ktoś kto zapomni i budzi się w czasie ulewy z ręką w nocniku.
to wcale nie pszczółka- ta w telewizji arabskiej nazywała się Zyna, Filip to był Rachid, a Gucio nazywał się Nahul. Serial cieszył się sporym powodzeniem, niestety nie było piosenki Wodeckiego, lecz zawodzenie: typu: Zyna ajaj Zyna . po co mieszam Wodeckiego? Ano maja to po arabsku: woda. Przypominacie sobie hymn kooperantów: … brak mi będzie ramadanu i pustego zwykle kranu. Tak jest, dostawy wody rzadkie i nierytmiczne wymuszały na mieszkańcach posiadanie obowiązkowo (oprócz kanistra na zacier) kilku pokaźnych zbiorników na wodę w kuchni, łazience i wc. Każdy miał przetrenowaną też technikę oszczędnościowego (ekologicznego) zmywania i mycia się. Dla ratowania się wykorzystywali coś w rodzaju starorzymskich akweduktów. (dobry przykład wzięty od wyżej rozwiniętego społeczeństwa). Jeden z takich akweduktów, funkcjonujący- a jakże -jest pod Oranem. Działa bardzo dobrze. Jak woda to nie tylko jej brak ale i kłopot z nadmiarem, burze są krótkie i ulewne, toteż siec kanalizacyjna nie nadąża, Ulice zatopione, samochody czasem po dach, ale wszystko szybko mija i woda opada. W miejscach, gdzie zdobycze cywilizacji jeszcze nie dotarły, jest gorzej, tam potrafi zalewać drogi czyniąc je nieprzejezdnymi, pola i samochody.
Z brakiem wody próbują sobie radzić budując zbiorniki wodne (Chateau d’eau), ale zawsze coś stanie na przeszkodzie- zwykle brakuje kogoś kto je w odpowiednim czasie napełni. To samo ze zbiornikami retencyjnymi, trzeba spuszczać z nich wodę, bo po to są, ale zwykle trafi się taki ktoś kto zapomni i budzi się w czasie ulewy z ręką w nocniku.
poniedziałek, 14 listopada 2011
ślepy
Kierowcy!!Jest czwartek, (coś jak nasza sobota bo niedzielę mają w piątek) wracamy z „marche” (taki targ warzywny) z zakupami. Przechodzimy na skrzyżowaniu przez jezdnię zmierzając do samochodu, w zakręt w prawo wjeżdża wolniutko R4, aliści nie zatrzymuje się przed pieszymi (nami) jeno kontynuuje jazdę całkiem, rzekłbym, niepotrzebnie. Co się dzieje, dostrzegłem niestety za późno- jak fiknąłem kozła i nakryłem się nogami, uderzony w prawy bok. Koszyk wyleciał mi z ręki, pomarańcze i inne artiszoty wypadły na jezdnię. Manżelka ma (ponoć od słowa „manger”), krewka kobita spionowała mnie sprawdziwszy czym aby nie połaman, i ruszyła do akcji. Otworzyła prawe drzwi- było bliżej- wyrywając przy okazji klamkę i z okrzykiem ‘bara!” (won) wyszarpnęła pasażera z auta. Rzuciła się do bicia kierowcy ale nie mogła wziąć zamachu, więc obleciała auto by wygodniej z bliska go nalać. Ten obaczywszy taką furię naprawdę się spietrał i zaczął krzyczeć: Madame, to nie moja wina, jestem ślepy!!
Madamie ręka ze zdumienia opadła co dało nieszczęsnemu szoferowi dwie sekundy czasu by wyfrunąć (zręcznie jak na ślepego) z auta i schować się za flikiem, który wyrósł jak spod ziemi. Madame- powtórzył flik- nie widział was, bo jest ślepy na prawe oko. Manżelkę odblokowało i rzuciła się tym razem na flika, bo musiała komuś przywalić. Moje krzyki „nie bij flika!” widocznie ją ocuciły ten zaś poczuł się pewniej. Monsieur- mówi- widzi pan że nie mógł zahamować bo pana nie widział. Ca va? („tawariszczi amerykańce” w tym miejscu pytali: Sawa u was jest?) Boli mnie tu i ówdzie, szczególnie palce prawej ręki, którą przygniótł mi do ciała, ale mówię że sawa. Ba jakby co to on- pokazując na ślepego- może pana zawieźć do szpitala na badania. Nigdzie z tym ślepym nie jadę!- odpowiadam kategorycznie.
Może i szkoda, bo przykurcz jednego palca mam do dziś.
Madamie ręka ze zdumienia opadła co dało nieszczęsnemu szoferowi dwie sekundy czasu by wyfrunąć (zręcznie jak na ślepego) z auta i schować się za flikiem, który wyrósł jak spod ziemi. Madame- powtórzył flik- nie widział was, bo jest ślepy na prawe oko. Manżelkę odblokowało i rzuciła się tym razem na flika, bo musiała komuś przywalić. Moje krzyki „nie bij flika!” widocznie ją ocuciły ten zaś poczuł się pewniej. Monsieur- mówi- widzi pan że nie mógł zahamować bo pana nie widział. Ca va? („tawariszczi amerykańce” w tym miejscu pytali: Sawa u was jest?) Boli mnie tu i ówdzie, szczególnie palce prawej ręki, którą przygniótł mi do ciała, ale mówię że sawa. Ba jakby co to on- pokazując na ślepego- może pana zawieźć do szpitala na badania. Nigdzie z tym ślepym nie jadę!- odpowiadam kategorycznie.
Może i szkoda, bo przykurcz jednego palca mam do dziś.
środa, 9 listopada 2011
Arabskie wesele
Zaszczycony byłem, gdy jako jeden z nielicznych zostałem zaproszony przez mojego kolegę z pracy na wesele. Widywaliśmy jak to pan młody wjeżdża na pięknym koniu, pokazywano wspaniałe zdjęcia, no i widzieliśmy nie raz orszak weselny tzw. cortege. Kawalkada samochodów przejeżdża przez miasto wesoło trąbiąc, i słychać wszechobecne yuoyuoyu… Jadą wszyscy- rodzina, krewni goście i normalni gapie. Samochody- od szczytu elegancji- Peugeota 505 SR po tzw. kefalówki czyli stare dostawcze skrzyniowe wozy gdzie na skrzynię arab załadował wszystkie żony, kozy i dzieci. Naprawdę jest wesoło! Zaopatrzeni zostaliśmy oczywiście w mapkę jak dojechać. Tak, w mapkę, gdyż adresy w naszym zrozumieniu nie istnieją, a jeździ się na opis, rysunek, mapkę etc. Niektóre mapki były małymi dziełami sztuki, np. rysowane przez naszego przyjaciela architekta- pana Piotrusia. Miał fotograficzną pamięć i rysował nawet punkty charakterystyczne, fasady budynków, kształty budowli etc.
Arabowie nie przywiązują wagi do szczegółów, wiec nie zdziwiłem się, gdy podjechaliśmy we dwa samochody zgodnie z mapką pod coś w rodzaju garażu, przed którym wdzięcznie wiatr rozwiewał w kurzu i pyle, torby plastikowe, puste bidony po oleju i puszki po białej fasoli. Nic to- pomyślałem sobie, oni wszak atawistycznie jako naród koczowniczy, wyrzucają wszystko przed dom, bo niedługo przyjdzie im ruszać w drogę (zostawiwszy śmieci własnemu losowi). Za to w domu mają pięknie wysprzątane.
Mieli (chyba), bo tam odbywało się tzw. wesele babskie- panna młoda i kobitki, a tu, w garażu miało odbyć się wesele męskie. Pewien kłopot był co zrobić z kobitami (przyjechaliśmy z kolegą z żonami i nastoletnimi dziećmi), ale w końcu postanowili, że zostaną z nami. Garaż rzeczywiście był pięknie wysprzątany, świeży tynk na ścianach jeszcze nie wysechł, a brak posadzki nie był żadną przeszkodą. Nikogo też nie raził drut przeciągnięty w poprzek garażu i wiszące na nim, kiedyś chyba białe, gacie. Gdzieś przecież muszą schnąć, nie?
Pan młody siedział wygodnie rozparty po ścianą w fotelu samochodowym, a nam przydzielono miejsca na poduszkach wokół okrągłych stołów, stołków, taboretów, na których ustawiono przysmaki- ciastka i lemoniady. Lemoniada jest robiona z surowej kranówy zaprawionej jakimś świństwem, toteż nie pijamy jej, Algierczycy owszem i jakoś nie chorują. Delikatnie spytaliśmy czy nie mają czasem Saidy.
W Algierii istnieją dwa źródła z których można pić butelkowaną wodę- Saida i Mouzaia (to nazwy miast gdzie są butelkowane). Kranówy oczywiście się nie pijamy . Nie mieli Saidy ale przecież kran nad zlewem był tuż obok, wiec jeden z kolegów uczynnie zerwał się i nalał do dzbanka. Wymiękliśmy. Ale ciasteczka- uczta dla podniebienia jak kto lubi słodkie, ja lubię. I na miodzie (ociekające wręcz), konfiturach wszelakich, z bakaliami orzechami, coś co przypomina ‘turkish delight”, pańskie skórki, i tysiąc innych. Ale prym wiodły ciastka francuskie – „mille fueille” zwane przez nas milfejkami.Po posiłku przyszła pora na tańce. Przed domem zbierał się coraz to większy tłum, w końcu na misternie zrobioną z desek estradę, pięknie zresztą przystrojoną, weszła orkiestra i na ulicy przed domem zaczęła się zbiorowa zabawa. Zaproszeni i nieproszeni goście zmieszali się ze sobą i balanga trwała prawie do białego rana- noc to zresztą najlepsza pora do życia bo jest chłodniej. Oczywiście chłopy tańczyły same ze sobą. Baby do garów, i do towarzystwa pannie młodej. Tańce wyczerpały towarzystwo, siedliśmy zatem znowu na miejscach i dali nam łyżki w dłonie. Nie domyślaliśmy się długo po co. Wjechały miski-na taborety dwuosobowe, michy- na małe stoliki 4 i 5-osobowe i miednice- na duże stoły, z kuskusem, do tego bagietki. Dodam tylko że walczyliśmy rzeczywiście zażarcie, jedna micha i 5 kontrahentów- trzeba wykazywać zręczność i się spieszyć! Kto mógł- dobierał się do kawałków mięsa, wyżerka wspaniała. Wreszcie towarzystwo się najadło, zebrano resztki bagietek i stosy powalających się po stołach kości, pan młody dał delikatnie do zrozumienia że zaczyna tęsknić za żonką i był to sygnał do rozejścia się. Uważni czytelnicy zauważyli, że wzmianki nie było o alkoholu. Ano nie było ani kropli. Bez alkoholu też można się bawić!
Arabowie nie przywiązują wagi do szczegółów, wiec nie zdziwiłem się, gdy podjechaliśmy we dwa samochody zgodnie z mapką pod coś w rodzaju garażu, przed którym wdzięcznie wiatr rozwiewał w kurzu i pyle, torby plastikowe, puste bidony po oleju i puszki po białej fasoli. Nic to- pomyślałem sobie, oni wszak atawistycznie jako naród koczowniczy, wyrzucają wszystko przed dom, bo niedługo przyjdzie im ruszać w drogę (zostawiwszy śmieci własnemu losowi). Za to w domu mają pięknie wysprzątane.
Mieli (chyba), bo tam odbywało się tzw. wesele babskie- panna młoda i kobitki, a tu, w garażu miało odbyć się wesele męskie. Pewien kłopot był co zrobić z kobitami (przyjechaliśmy z kolegą z żonami i nastoletnimi dziećmi), ale w końcu postanowili, że zostaną z nami. Garaż rzeczywiście był pięknie wysprzątany, świeży tynk na ścianach jeszcze nie wysechł, a brak posadzki nie był żadną przeszkodą. Nikogo też nie raził drut przeciągnięty w poprzek garażu i wiszące na nim, kiedyś chyba białe, gacie. Gdzieś przecież muszą schnąć, nie?
Pan młody siedział wygodnie rozparty po ścianą w fotelu samochodowym, a nam przydzielono miejsca na poduszkach wokół okrągłych stołów, stołków, taboretów, na których ustawiono przysmaki- ciastka i lemoniady. Lemoniada jest robiona z surowej kranówy zaprawionej jakimś świństwem, toteż nie pijamy jej, Algierczycy owszem i jakoś nie chorują. Delikatnie spytaliśmy czy nie mają czasem Saidy.
W Algierii istnieją dwa źródła z których można pić butelkowaną wodę- Saida i Mouzaia (to nazwy miast gdzie są butelkowane). Kranówy oczywiście się nie pijamy . Nie mieli Saidy ale przecież kran nad zlewem był tuż obok, wiec jeden z kolegów uczynnie zerwał się i nalał do dzbanka. Wymiękliśmy. Ale ciasteczka- uczta dla podniebienia jak kto lubi słodkie, ja lubię. I na miodzie (ociekające wręcz), konfiturach wszelakich, z bakaliami orzechami, coś co przypomina ‘turkish delight”, pańskie skórki, i tysiąc innych. Ale prym wiodły ciastka francuskie – „mille fueille” zwane przez nas milfejkami.Po posiłku przyszła pora na tańce. Przed domem zbierał się coraz to większy tłum, w końcu na misternie zrobioną z desek estradę, pięknie zresztą przystrojoną, weszła orkiestra i na ulicy przed domem zaczęła się zbiorowa zabawa. Zaproszeni i nieproszeni goście zmieszali się ze sobą i balanga trwała prawie do białego rana- noc to zresztą najlepsza pora do życia bo jest chłodniej. Oczywiście chłopy tańczyły same ze sobą. Baby do garów, i do towarzystwa pannie młodej. Tańce wyczerpały towarzystwo, siedliśmy zatem znowu na miejscach i dali nam łyżki w dłonie. Nie domyślaliśmy się długo po co. Wjechały miski-na taborety dwuosobowe, michy- na małe stoliki 4 i 5-osobowe i miednice- na duże stoły, z kuskusem, do tego bagietki. Dodam tylko że walczyliśmy rzeczywiście zażarcie, jedna micha i 5 kontrahentów- trzeba wykazywać zręczność i się spieszyć! Kto mógł- dobierał się do kawałków mięsa, wyżerka wspaniała. Wreszcie towarzystwo się najadło, zebrano resztki bagietek i stosy powalających się po stołach kości, pan młody dał delikatnie do zrozumienia że zaczyna tęsknić za żonką i był to sygnał do rozejścia się. Uważni czytelnicy zauważyli, że wzmianki nie było o alkoholu. Ano nie było ani kropli. Bez alkoholu też można się bawić!
sobota, 29 października 2011
przerwa w pisaniu bloga nie wynikła z opieszałości, wrodzonego lenistwa, czy obłożnej choroby. Po prostu odwiedziłem przecudowne Maroko, i o tym też będzie ale w stosownym, czasie. ale wracamy do adremu jak mawiał ongiś mój dyrektor...
Przyroda
W Afryce wszystko rośnie jak oszalałe, przyroda nie ma skrupułów i w takiej temperaturze i wilgotności rośnie wszystko. W pasie nadmorskim panuje klimat śródziemnomorski, ale i to mało. Typowa budowla jednorodzinna (bądź szeregowa) to tzw „hosz” charakteryzujący się wewnętrznym patiem. Na tymże patio chciałem zrobić sobie ogródek. Natargaliśmy z synem dziesiątki kilogramów „żyznej ziemi” (czytaj: gliny z piaskiem), wysypaliśmy dwudziestocentymetrową, ogrodzoną kamieniami (przywiezionymi na wózku) warstwę i wetknęliśmy doprawdy byleco: urwane liście irysa, patyki zerwane z drzew, różne inne gałązki. Wszystko puściło i wyglądało wspaniale. Z opuncją nie eksperymentowaliśmy- zapuściłaby korzenie na 100%, tyle że potem byłyby kłopoty z pozbyciem się teko kaktusa. Gdybym na 1 choć dzień pozostawił w „ogródku” miotłę- też by zakwitła. Flora i fauna są zresztą siebie warte. Osły- wiadomo najwspanialszą wyżerkę mają po śmietnikach, ale krowy?- te przecież są wszystkożerne. Widziałem raz jak taka jedna krasula znalazła kartonowe opakowanie po soku czy czymśtam. Zżarła z przyjemnością a plastikowy korek wypluła, z wdziękiem przy tem bekając. Na pustyni wszelako takich rarytasów nie ma – uświadczysz co najwyżej trawę alfa- twardą i ostrą jak cholera. Ale to nic- wielbłądom, osłom i kozom to nie przeszkadza.
Na pustyni, jeśli już o niej mowa, rosną palmy. Te, jak się wydaje, potrafią rosnąć w ogóle bez oznak wody, ich system korzeniowy ciągnie wodę z niebotycznych głębokości. Tubylcy starają się jak mogą dopomóc palmom- tworzą ( z reguły za pomocą spychaczy) niecki wokół palm zbierające wodę. Jest to niezła fucha- na okrągło- bo wiatr zasypuje szybciutko wszystko równo. Wszechobecne są wszelkie kaktusowate- opuncje rosną wszędzie tworząc żywopłoty nie do pokonania dla wszelkiego stworzenia żyjącego. Majestatyczne agawy kwitną raz w życiu, potem więdną i– by zamknąć łańcuch pokarmowy – są doskonałą wyżerką dla ślimaków.
Przyroda
W Afryce wszystko rośnie jak oszalałe, przyroda nie ma skrupułów i w takiej temperaturze i wilgotności rośnie wszystko. W pasie nadmorskim panuje klimat śródziemnomorski, ale i to mało. Typowa budowla jednorodzinna (bądź szeregowa) to tzw „hosz” charakteryzujący się wewnętrznym patiem. Na tymże patio chciałem zrobić sobie ogródek. Natargaliśmy z synem dziesiątki kilogramów „żyznej ziemi” (czytaj: gliny z piaskiem), wysypaliśmy dwudziestocentymetrową, ogrodzoną kamieniami (przywiezionymi na wózku) warstwę i wetknęliśmy doprawdy byleco: urwane liście irysa, patyki zerwane z drzew, różne inne gałązki. Wszystko puściło i wyglądało wspaniale. Z opuncją nie eksperymentowaliśmy- zapuściłaby korzenie na 100%, tyle że potem byłyby kłopoty z pozbyciem się teko kaktusa. Gdybym na 1 choć dzień pozostawił w „ogródku” miotłę- też by zakwitła. Flora i fauna są zresztą siebie warte. Osły- wiadomo najwspanialszą wyżerkę mają po śmietnikach, ale krowy?- te przecież są wszystkożerne. Widziałem raz jak taka jedna krasula znalazła kartonowe opakowanie po soku czy czymśtam. Zżarła z przyjemnością a plastikowy korek wypluła, z wdziękiem przy tem bekając. Na pustyni wszelako takich rarytasów nie ma – uświadczysz co najwyżej trawę alfa- twardą i ostrą jak cholera. Ale to nic- wielbłądom, osłom i kozom to nie przeszkadza.
Na pustyni, jeśli już o niej mowa, rosną palmy. Te, jak się wydaje, potrafią rosnąć w ogóle bez oznak wody, ich system korzeniowy ciągnie wodę z niebotycznych głębokości. Tubylcy starają się jak mogą dopomóc palmom- tworzą ( z reguły za pomocą spychaczy) niecki wokół palm zbierające wodę. Jest to niezła fucha- na okrągło- bo wiatr zasypuje szybciutko wszystko równo. Wszechobecne są wszelkie kaktusowate- opuncje rosną wszędzie tworząc żywopłoty nie do pokonania dla wszelkiego stworzenia żyjącego. Majestatyczne agawy kwitną raz w życiu, potem więdną i– by zamknąć łańcuch pokarmowy – są doskonałą wyżerką dla ślimaków.
środa, 12 października 2011
absurdów cz 2
To i wszystkie inne „inteligentne” działania miały oczywiście na celu wywarcie presji na kontraktorze (wykonawcy) by nie skąpił na bakszysz
Przykład 2.
Przylatuje Nurdin z rewelacją, że zasypali linię 237 PRZED testem i chcą, rzecz prosta, oszukać bo ciśnienie ziemi zrównoważy oczywiście niedostatki ciśnienia w teście. Powinienem test unieważnić, odkopać całą linie(!). rzecz prosta dodatkowa kara. Tu niestety muszę się zgodzić- wykonawca powinien ponieść najsurowsza kare ,bo ostatni bakszysz Nurdin dostał jakieś 3 miesiące temu. Ajajaj- powiedziałem, muszę lecieć na linie 567, ba tam dzieci (takie 16-20 lat) bawią się rzucając kamieniami w rurociąg. Boję się że zrobią w nim dziury, a kontraktor go zasypie. No i co?- Nurdin jeszcze nie skumał. Jak to?- udałem zdziwienie- zasypią go i test nic nie wykaże! Wykaże- tu Nurdin wpadł we własną sieć- jak rurociąg będzie nieszczelny to test nie wyjdzie. Tak?- tu ostentacyjnie westchnąłem- to znaczy nie ma sensu odkopywania linii 237? Oczywiście- odparł z wyższością (jakie to proste rzeczy musi mi tłumaczyć)!
Kiedyś na spotkaniu na budowie wstaje miejscowy i mówi że Polserwis (czyli my) źle zaprojektował siec kanalizacji. Ten trunk (prostokątny zbiorczy żelbetowy kolektor 2x3 m) jest ok. ale te mniejsze rurociągi są za małe, bo w uliczkach o szerokości 4m kładzione były rury 0,20 m średnicy. A czemuż to- pytam zaciekawiony- projektowaliśmy wszak wg wspólnie przyjętej księgi pn. British Standards. Ano- tu Libijczyk wstał z godnością- próbowaliśmy czy baran przejdzie i sprawdziliśmy- rogi przeszkadzają! Ale średnice kanalizacji były jednak wystarczające. Jak wiadomo w tym klimacie opady bywają krótkie acz intensywne, deszcz zalewa wszystko, ulicami płyną rzeki, a po chwili wszystko spływa kanalizacją do najbliższej „uadi” czyli okresowo wysychającej rzeki. Delikatna różnica: na wschodzie, w Libii i Egipcie mówią „uadi’ (pisane zazwyczaj „wadi”), na zachodzie zaś- ued (pisane rzecz prosta :”oued”). A mimo że sieć magistralna o średnicy 0,7-1,2 m wpusty deszczowe zdecydowanie nie wystarczają- Libijczycy otwierają włazy od studzienek, by tamtędy odprowadzić wodę. I w taką właśnie otwartą studzienkę wpadł na skrzyżowaniu policjant regulujący ruchem. Średnice, jako się rzekło są wystarczające więc przez „siedemsetkę” przeleciał gładko. Znaleźli go 2 kilometry poniżej w uadi, jeszcze dychał i ponoć wyżył. Twardy naród ci Libijczycy.
Subskrybuj:
Posty (Atom)