Maghreb, czyli miejsce gdzie zachodzi słońce - to jedna z pierwszych definicji, która wryła mi się w pamięć podczas wieloletniego pobytu w północnej Afryce. Pozostała fascynacja architekturą, kulturą i historią, nostalgia za przepięknymi krajobrazami, ciepłem morza Śródziemnego. Wszystkie kraje północnej Afryki, której dominującą częścią (zachodnią) jest właśnie Maghreb są z pozoru podobne, a jednak różne. Wyruszymy w podróż po tej fascynującej krainie.

niedziela, 29 stycznia 2012

alibaba w Agdz


Postój na nieobowiązkowy obiadek w mieście trudnym do wymówienia- Agdz. Miejscowi robią szybko wstępną taksację klienta do ogolenia, głównie pod kątem językowym. Niezadługo zatem po zapuszczeniu się na miasto przyczepia się taki jeden z prośbą o przetłumaczenie listu do Polski. Metoda jest bardzo prosta.
Krok 1- Mosju, skąd jesteś? Z Polski??? Ach to wspaniale mam narzeczoną z Polski i mam napisany list, czy mógłbyś mi przetłumaczyć?
Krok 2- mieszkam o tu- widzisz? chodź, tam przetłumaczysz mi list. Wchodzisz do niego do sklepu. Siadasz.


Krok 3- częstuje cię herbatą lub kawa i opowiada jak bardzo kocha tę swoją polkę. Jak głupi nie pytasz go nawet jak dotąd porozumiewali się. Pokazuje ci rzeczy w sklepie, ale oczywiście nie musisz niczego kupować
Krok 4- tłumaczysz kilka zdań, wygląda na bardzo szczęśliwego. Pokazuje ci coraz więcej rzeczy w sklepie. Zjawia się „przypadkowo” szwagier ze sklepu ze złotem (lub srebrem) z towarem po super okazyjnej cenie dla przyjaciela swojego szwagra.

Oczywiście nie musisz nic kupować ale czujesz się oplątany. Zjawiają się kuzyni z innych sklepów którzy mają do oddania (tzn za prawie darmo) też cuda.
Krok 5. Czujesz się zobligowany by kupić cokolwiek choćby za 10 dirhamów.
Krok 6. Wychodzisz z ulgą lżejszy o kilkaset dirhamów.


Tę metodę znam, więc spławiam jegomościa, mówiąc że potem, teraz idziemy na obiad. Po przejściu przez suk widzimy znów tego zakochanego biedaka z tą samą prośbą. Potem- mówię- potem!!. Tu uwaga językowa- prawidłowy zwrot: „później” (plus tard) tłumaczą sobie jako: być może. Proste: „potem” (apres), ale po czym? uważają za zniechęcenie. Najlepiej na nachalstwo działa stanowcze: la! (nie), HALAS!! (koniec!). Odczepił się więc ale już za chwilę upolował inną ofiarę. Jak się okazało dziabnął ją na 600 dh.

czwartek, 26 stycznia 2012

Alibaba- dzień 3


Dzień 3. Upały dnia 2 nie wszystkim dały do myślenia, choć większość wycieczki jest ubrana stosownie, to część nie może przełamać nawyków- panowie w długich spodniach i krytych butach, a jedna pani w rajstopach (!). Jednak w tym klimacie krótkie spodenki i sandały to podstawa. Jedziemy przez okolicę porośniętą drzewami przypominającymi oliwki.
To drzewa arganowe- informuje Natalia- z owoców robi się z wyśmienity olej tak spożywczy jak i kosmetyczny. Kierowca zatrzymuje się przy grupie takich drzew i ze zdumieniem konstatujemy, że na drzewach pasą się kozy. Widać mają wspólne korzenie z kozicami górskimi i koziorożcami, bo idzie im to bardzo zgrabnie, nie spadają i objadają drzewa z owoców i liści.


Nieco dalej grupka wielbłądów pożywia się przy drodze resztkami zielonego (a w zasadzie burego) wystającego z ziemi a przy okazji zgrabnie czochra się o betonowy słup elektryczny. Jedziemy dalej, pojawiają się pagórki i większe górki też, widoki fantastyczne, choć nie przy wszystkich stajemy. Widoczki zrobione przez szybkę szybką lustrzanką wyszły bardziej niż przyzwoicie.
Na postojach miejscowa ludność interesuje się nami bardzo, a najbardziej dzieci zachwycone tym ze niektóre panie częstują je cukierkami, i nie wiedzieć czemu domagają się zaraz długopisów.
Częstowanie cukierkami zwabia niestety inne dzieci które lecą jak muchy do miodu i trzeba czasem salwować się ucieczką. Odwiedzamy wytwórnię szafranu (drogi jak piekło) gdzie na wejściu już widzimy lokalny wynalazek- studnię z wiadrem zrobionym ze starej dętki samochodowej. Funkcjonuje wyśmienicie.

poniedziałek, 23 stycznia 2012

alibaba u araba odsłona 2

Dzień 2. Po przeżyciach dnia 1 schodzimy z opóźnieniem na śniadanie. Od początku witają mnie: hello Alibaba- pewno ze względu na brodę. Ciekawostka- myślę, ale gdy powtarza się to w każdym hotelu, i prawie każdym miejscu gdzie spotykam miejscowych, myślę sobie że coś w tym jest. Mimo iż przywieźli nas w nocy ale jednak na kolację, mieliśmy zatem możność zakosztowania miejscowej kuchni. Gorąca zupa to było to o czym marzyłem, toteż gdy zobaczyłem przy jednym garnku z zupą dumny napis- „harira”- łapczywie się rzuciłem. Niesłusznie, bowiem z hariry owa zupa miała tylko nazwę a obok prawdziwej hariry nigdy nawet nie stała. Trzeba jednak z rezerwą podchodzić do różnych opisów biorąc tylko trochę „na spróbowanie”.

Rano zwiedzamy trochę hotel- ot typowa przechowalnia przed objazdówką, ładny (np. piękny żyrandol o wysokości ze dwóch pięter), z miłą obsługą, lecz leżący na odludziu w towarzystwie różnych innych obiektów w budowie i oczywiście śmieci. Nie przeszkadza nam to jednak, bo za chwilę podjeżdża już autobus z naszą pilotką Natalią. Zajmujemy miejsca troszkę bardziej z tyłu, przy dużej panoramicznej szybie środkowego wejścia- przyda się bardzo przy robieniu zdjęć „w biegu”.


Towarzystwo z tyłu dość fajne, wesołe, krążą żarciki itp, typy też zróżnicowane. Jest między nami m.in. pani profesor- specjalistka od pluskwiaków, miłośnik jazzu a w szczególności Coltrane’a, poetka, inżynier z platformy wiertniczej na Morzu Północnym, dwóch zawodowych fotografów. Nie tylko oni liczą na ładne zdjęcia, bowiem sprzęt foto w naszej grupie plasuje się znacznie powyżej średniej.
Przed wyruszeniem daleką podróż, na dzień dobry odwiedzamy twierdzę w Agadirze. Na zboczu góry pod twierdzą bardzo duży (świecący w nocy) napis: Allah, Al Watan (ojczyzna), El Malik (król). Na samej górze jarmark, faceci z wężami, wielbłądami, kozami i tysiącem różnorakich świecidełek. Można, a jakże, zrobić fotkę z wielbłądem lub małpą za 1 Euro. Ale w drogę bo przed dotarciem do hotelu w Taliouine czeka nas dziś zwiedzanie Taroudant.
Na początek i na zachętę efektowne ogrody pałacu Salam, potem mury miasta, na koniec spacer po mieście we wzmagającym się upale. Gdy lokalny przewodnik informuje mnie że temperatura jest „na pewno 35 stopni a może i więcej”- gratuluję sobie że nie wybrałem opcji wycieczki „cesarskie miasta”. W mieście rzeczywiście wytrzymać niesposób (mamy koniec października).




Nocleg w Taliauine w stylowym (choć nieco zapuszczonym hotelu obok malowniczej kasby która pięknie wyszła w ostatnich promieniach słońca- nie bez kozery ta pora zwana jest „golden hour”.

czwartek, 19 stycznia 2012

jedno oko na Maroko


czyli Alibaba u araba


Po doskonałych doświadczeniach z Egiptu wybraliśmy i tym razem z Rainbow Tours na wycieczkę pt Magiczne Południe do Maroka. I mieliśmy rację. Poniższa relacja nie jest w żadnym wypadku przewodnikowym opisem miejsc, nie jest też chronologiczno-encyklopedycznym opisem trasy. Raczej luźne impresje. Kto chce niech czyta.

Dzień 1. Wyjazd przesunięty o 2 godziny później ale nie robimy z tego problemu, i tak pierwszy dzień na straty. Międzylądowanie w Casablance traktuję jako zapoznanie się z realiami i przypomnienie sobie nieużywanego od lat wielu slangu franko- arabskiego. Niestety indagowana obsługa samolotu podaje sprzeczne informacje czy mamy pozostać w samolocie czy go opuścić, czy pozostawić rzeczy czy nie. W końcu decydują się- opuszczamy samolot i rzeczy zabieramy ze sobą. Nie wszyscy pasażerowie kwapią się jednak do wyjścia, bo jedna pani twierdząc że dobrze zrozumiała, nakazuje zostać. Po długim wahaniu z ociąganiem ruszają do wyjścia. Rzut oka na lotniskowy zegar pokazuje się że mamy 2 godziny przesunięcia w czasie, toteż gdy przesuwam wskazówki z dziewiątej wieczór na siódmą, od razu robi się lepiej.

Półgodzinne spóźnienie samolotu do Agadiru to normalka, jednak po następnym półgodzinnym postoju już w samolocie zaczęliśmy interesować się co się dzieje. Panienka wychodząca z kabiny pilotów zeznała że dwóch pasażerów zrezygnowało z lotu i teraz wyciągają ich bagaże. Po następnej półgodzinie na ich miejscy zjawiło się dwóch następnych, powitanych gromkimi brawami, i mogliśmy bez przeszkód wyruszyć.

Na lotnisku w Agadirze czekała na nas sympatyczna panna Krysia, która wskazała nam nasz autokar. Przedłużające się czekanie na zawieruszonych pasażerów umilaliśmy sobie żarcikami i godzinka szybko zleciała. Jeden pasażer w stanie nieważkości zgubił naprzód boarding pass, potem paszport lecz dzielna panna Krysia wyciągnęła go z tarapatów i z lotniska. Inny pasażer urwał się do innego autobusu, lecz został przez naszą opiekunkę zawleczony siłą do naszego busika. No i ruszyliśmy. W Polsce godzina druga rano (tu na szczęście dopiero dwunasta), więc szybciutko kolacja i jutro rano zaczynamy. Ostrzę już sobie zęby na to jutro.

niedziela, 15 stycznia 2012

brothers in arm. suite

Na zewnątrz gorąco, w klimatyzowanym autobusie fajnie. Większość podróżuje jak trza- w krótkich spodenkach koszulkach i sandałach, aliści nie wszyscy. Naprzeciwko nas siedzi fajna para: pani puszysta, co dzień zamieniająca kreacje i jej szczupły małżonek w marynarce (!). Ich opasły bagaż wyraźnie ponad siły chłopiny, choć bagaże z autokaru do hotelu zanoszą niby tragarze to do pociągu Kair- Assuan musi walizy wtargać sam.I jeszcze włożyć ją na półkę.

Posiadacze dużych waliz- ulegający jak widać „kreatywnym” małżonkom nie mają lekko. Inny pasażer nie wziął w ogóle turystycznego stroju i podróżuje w codziennym miejskim stroju- w spodniach od garnituru koszuli i krytych butach. Ciepło w Egipcie wyraźnie go zaskoczyło. Jeszcze inny zapomniał okularów przeciwsłonecznych i ciągle narzeka, lecz nie kupi sobie nowych (na każdym straganie są tysiące „na każdą kieszeń”).
W Kairze do kolacji przy naszym stole sadzają parę „światowców”- pani modnie i wystawnie ubrana i jej wyglądający na normalnego faceta małżonek. Pani z miejsca wszystkim oznajmia ze jeżdżą tylko z niemieckimi biurami podróży (?!) lecz jej znajomość języków obcych zostaje wystawiona na ciężką próbę przy kontakcie z kelnerem, który jak na złość udaje że nie rozumie po polsku.

Inny facet zestresowany totalnie bo nie zna ani słowa w żadnym obcym języku. On też jako pierwszy- chyba z tych nerwów- łapie się na „ zemstę faraona” i od razu zyskuje przezwisko „faraon”.

czwartek, 12 stycznia 2012

towarzysze podrózy


Towarzystwo wycieczkowe
Ano, tak jak wszędzie, jest różne. Są goście w porządku, są inni którzy jakby przypadkowo tu się znaleźli, są wielepieje czyli mądrale, pieniacze, przygotowani dobrze lub zgoła wcale, samodzielni i nie, poligloci i „patrioci” tzw dusze towarzystwa którzy muszą i tacy którzy nie muszą być na czele. Generalnie towarzystwo tak od razu nie brata się za sobą, są małe zaprzyjaźnione grupki, inne dopiero się zawiązują. Zwykle najfajniej jest jak już trzeba wyjeżdżać. Dużo zależy od przedstawiciela biura, rezydenta, czy na objazdówkach- pilota. Spotyka się też bardzo fajnych i interesujących ludzi, a zawarte przyjaźnie i znajomości pozostają częstokroć na dłużej.


Egipt. Taskam ze sobą sprzęt fotograficzny, ciężki jak diabli- sam teleobiektyw waży ze 100 kilo. Oprócz lustrzanki mam też na wszelki wypadek mały kompakcik. Obserwuję pod tym kątem współpasażerów- oto wyniki obserwacji: jedna profesjonalna lustrzanka Nikona, jedna lustrzanka popularna Canona. Większość ma kompakty płaskie (i wygodne) 2 osoby kompakty udające lustrzanki (Sony, Panasonic) z dobrą optyką. Jeden gościu ma staromodny kompakt analogowy Samsunga do którego wziął jeden (!) zapasowy film. Jedna para zadowala się zdjęciami z telefonu komórkowego.

poniedziałek, 9 stycznia 2012

we all live in the Yellow Submarine


Day 13. Znów odpoczynek na plaży, korzystamy z morza, basenu. Zapisujemy się na wyprawę katamaranem z przezroczystą podziemną częścią na dokładne obejrzenie skarbów Morza Czerwonego.


Day 14. Przyjeżdża po nas autobusik i zabiera z portu do tzw YELLOW semi-SUBMARINE. Zawsze biorę na wszelki wypadek aviomarin do submarin. Tym razem też. Te widoki które teraz obserwujemy przekraczają wyobrażenie: kolorowe rafy a wśród nich ryby jakich nigdy w życiu nie widziałem. Zdjęcia maluchem wychodzą jako tako. Jestem pewien, że lustrem wyszłyby wspaniale!
Day 15. Zbieramy się. Samolot mamy w nocy, a że pokoje trzeba opuścić do południa, przedstawiciel RT idzie negocjować (dlaczego dopiero teraz??- wszystko było wiadomo od dawna) przedłużenie choćby o kilka godzin. Bezskutecznie, w hotelu komplet i tyle. Ale znów 10-dolarówka pokazuje swą siłę i mamy prolongatę do 18:00 co pozwala spokojnie jeszcze poplażować. Wieczorem pożegnalna romantyczna kolacja, znajdujemy małą schludną lokalną restauracyjke, omijając po drodze szerokim łukiem wszystkie McDonaldy, pizzerie i turystyczny zgiełk.

Zbliżając sie do Warszawy słyszymy: temperatura na Okęciu +2 stopnie!

środa, 4 stycznia 2012

wracamy do Hurgady


Day 11. Opaleni po tygodniowym zwiedzaniu nic sobie za słońca nie robimy. Miejscowi prestidigitatorzy robią niesłychane rzeczy, m.in. wsypują warstwami do butelek różnokolorowy piasek tworząc nieprawdopodobne obrazy.

Plaża i nieśmiałe próby nurkowania, lecz nic na siłę, wszak jutro jedziemy na wycieczkę na prawdziwe rafy. Wycieczki z biura są z reguły odczuwalnie droższe, więc jeśli kto nie ma bariery językowej, znacznie korzystniej może kupić tę samą wycieczkę w lokalnym biurze. 2 takie biura są 50 metrów od hotelu, w jednym urzęduje nasz „przyjaciel” Zizou.


Day 12. Całodzienna wyprawa statkiem na laguny i rafy wyspy Giftun. W programie snurkowanie, czyli nurkowanie powierzchniowe (w zasadzie do 2 metrów) z maską i fajką. W programie Jest oczywiście i nurkowanie głębinowe, ale to nie dla ludzi mających przeciwwskazania zdrowotne. My zadowoliliśmy się tą pierwszą opcją. Jeśli kto nie nurkował przedtem to dostrzeże szybko, że jest to wyprawa w inny świat. Woda powiększa, małe rybki stają się duże, kolorowe skały i rafy tworzą niezapomniany bajkowy krajobraz. Zbieram nawet pod wodę aparat foto w specjalnej obudowie, ale jest to mały kompakcik i jakość zdjęć niestety nie jest rewelacyjna. Za to widoki!!!!!


Pierwsze snurkowanie na przecudownych rafach, drugie- płyniemy z przewodnikiem na głębinę wzdłuż rafy i trzecie najpiękniejsze- na lagunach wyspy Giftun, z rafami i mnóstwem kolorowych ryb. Rewelacja. W powrotnej drodze dostajemy lunch, który smakuje jak rzadko, a odpadki (szkielety ryb etc) rzucamy mewom ciągnącym za statkiem. Fantastyczny dzień.

niedziela, 1 stycznia 2012

Rambo kończy objazd

Wytwórnia alabastru to prawdziwa ulga, można odpocząć w „chłodzie”, napić się napoju z hibiskusa i postarać się bardzo nie dać naciągnąć na kupno jedynej prawdziwej pamiątki (wszystkie inne, mister, to podróbki). Na wstępie pracownicy przygotowali dla nas prawdziwy show, z pokazem jak to np światło prześwituje w alabastrowej lampie (jak onyx)
.
Jednym z punktów stałych wszystkich wycieczek do Egiptu jest kompleks świątyń w Karnaku, obfotografowany i opisywany do znudzenia i na pewno nie do przeoczenia. I znów french connection- obelisk z Karnaku – to żywcem obelisk stojący na placu de la Concombre (purystów przepraszam- to taki żart) w Paryżu-
ano ten właśnie przypłynął z Egiptu, bo został podarowany przez Mohameda Alego w początkach 19 stulecia. Te 2 obeliski to znów zdjęcia-bliźniak do albumu. Na miękkich nóżkach dochodzimy do klimatyzowanego autobusu, gdzie zebrała się już, ciężko dysząc, prawie cała wycieczka. Jaka temperatura na zewnątrz?- pytam Michała- 48 stopni w cieniu(!!)- słyszę.



Świątynię luksorską zwiedzamy z autentyczną ulgą i świadomością, że to ostatni obiekt starożytnego Egiptu. Od jutra plaża nurkowanie i regeneracja sił. Ci co przeżyli biorą udział w promocji: wygraj wycieczkę „dla odważnych” do Maroka. Wracamy do Hurghady. Dostajemy wszelako pokój mniejszy i niższej klasy. Mam okazje wypróbowania czarów na recepcjoniście- i rzeczywiście po krótkich negocjacjach wspartych 10-dolarówką daje nam pokój jak trzeba.
Licencja Creative Commons
Ten utwór jest dostępny na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa-Na tych samych warunkach 3.0 Unported.