Maghreb, czyli miejsce gdzie zachodzi słońce - to jedna z pierwszych definicji, która wryła mi się w pamięć podczas wieloletniego pobytu w północnej Afryce. Pozostała fascynacja architekturą, kulturą i historią, nostalgia za przepięknymi krajobrazami, ciepłem morza Śródziemnego. Wszystkie kraje północnej Afryki, której dominującą częścią (zachodnią) jest właśnie Maghreb są z pozoru podobne, a jednak różne. Wyruszymy w podróż po tej fascynującej krainie.

sobota, 30 listopada 2013

Gomera

Nie można pominąć wyjazdu samochodami terenowymi na sąsiednią wyspę Gomerę.
Dużo mniejsza od Teneryfy, lecz podobnie podzielona jak nożem na 2 części- suche i słoneczne południe i wilgotną północ. Jako jedyni w naszym Land Roverze nie spuściliśmy dachu, i mieliśmy rację. Jedziemy przez przepiękną acz wilgotną i wietrzną okolicę. Na szczycie Gomery (ok 2400 m npm) jest Park krajobrazowy Garajonal,
słynący z tzw „deszczu poziomego” (doświadczyliśmy) wpisany na listę UNESCO. Absolutną ciekawostką jest, ciągle jeszcze w użyciu, język gwizdany. Ze względu na znaczne odległości i kłopoty z transportem, tak się ongiś porozumiewali mieszkańcy wyspy. Gwizd nie zastępuje znaczeń, lecz imituje dźwięki, można zatem gwizdać w każdym języku. Języka tego obowiązkowo (!) uczą w szkołach. Na zakończenie prezentacji języka, dwóch tubylców daje pokaz. Ktoś z nas, chowa różne przedmioty, pierwszy z nich opowiada to gwizdem a drugi (nieobecny przy chowaniu), nazywa i odnajduje je bez pudła!
Jeszcze tylko wizyta w stolicy San Sebastian, ładnym (choć zaniedbanym) portowym miasteczku, i w drogę powrotną. 30 km to ok. godzinki rejsu.
No i odrobina fartu. Kierowca- wesołek, ciekawie opowiadający, nie znający ani w ząb innego języka. Zaczęło się od tłumaczenia dla anglików, a potem robiłem za tłumacza dla całej grupy. Poszło nieźle, czym zaskoczyłem sam siebie.

piątek, 29 listopada 2013

Masca czy Machu Picchu

Wieczory spędzamy przy muzyce, gdzie trzech (na zmianę) pianistów daje koncerty. Pianiści różnej maści i klasy, jednego udało się wszelako przekonać do zagrania 2 pięknych preludiów Chopina. Drugi- artysta czujący klimat i rytmy, płynnie zmieniający ragtime w swing. Trzeci- znakomity kontakt z publiką, nieomalże koncert życzeń. Uszczęśliwiony, że znalazł się słuchacz rozpoznający (choć z grubsza) to co on gra. Pogadaliśmy na tematy muzyczne, przekonałem go do muzyki Erica Satie, dał mi swą wizytówkę, i w ogóle zaprzyjaźniliśmy się.
Wypożyczalnia aut, niedaleko hotelu miała dużą zaletę- była stosunkowo tania. I do tego podstawiali auto pod sam hotel. Wyjaśniło się szybko dlaczego- otóż właściciel nie dysponował żadnym (prócz hiszpańskiego) językiem. I dobrze, bo wszak przyrzekałem sobie nie używać tu obcych języków. Mój hiszpański okazał się wystarczający na tyle, by pewnego pięknego poranka zapakować się w świeżo wypożyczone Polo i wyruszyć w góry.
Naszym celem jest górska wioska Masca. Droga zawęża się i wije jak znerwicowany padalec. Pod niektóre wzniesienia musze wjeżdżać na jedynce, a zakręty (agrafki) taki że Polo- zwrotne jak zając- ledwo się mieści. Moim Volvo byłbym tu bez szans. I wreszcie jest. Nie wierzę własnym oczom- otóż przed nami skała
jak z Machu Picchu! Nie trzeba jechać przez pół świata. Prześliczna wioska przylepiona do zbocza gór, w oddali widać morze. No i kanion. Jednostronny- prowadzący(tak jak wąwóz Samaria na Krecie) do morza. Powrót, ze względu na znaczny spadek- niemożliwy. Nie skorzystaliśmy. Odwiedzamy za to muzeum tradycji i folkloru. Tu, o dziwo, przewodnik nie dysponuje językami, ale buźka rozpogadza mu się, gdy proponuję hiszpański. Wychodzi wszystko świetnie i chłopak wniebowzięty odmawia wzięcia choć symbolicznej opłaty.
Jazda przez prześliczne góry owocuje ładnymi zdjęciami. Na przylądek Teno nie dotarliśmy, wystraszyły nas tablice informujące, że jedziemy na własne ryzyko, bo zdarzały się przypadki zmycia samochodu do morza przez wodą spływającą z gór. Albo zdmuchnięcia ze skalnej półki. A dzień był wietrzny.

poniedziałek, 25 listopada 2013

Teneryfa- wulkan Teide i okolice

Wyjeżdżamy na płaskowyż Teide z rana. Przed spodziewanym tłokiem, a mamy zamiar wjechać kolejką linowa na sam wulkan 3700 m npm. Atrakcja coś w stylu kolejki na Kasprowy, uniemożliwiona (jak to bywa i w Kuźnicach) przez nazbyt mocny wiatr. Oglądamy zatem widoki na wys 2200m- równie ładne albo i ładniejsze- stad widać krater w całej okazałości.
Stamtąd piękną malowniczą drogą przez Orotawę do Garachico. Miasto położone u wylotu olbrzymiego jaru, którym w czasie dużych opadów zasuwają nieprzytomne ilości wody i kanion zmienia się w rwącą rzekę z wodospadami. Ale przede wszystkim w czasie erupcji wulkanu- tędy leciała lawa!!
Miasto było niszczone wielokroć ale nie pęka. U brzegów Garachico malutka wysepka, bardzo sławna. Otóż klasyfikując Wyspy Kanaryjskie, skatalogowano 13 wysp. Liczba niefartowna więc na gwałt poszukiwano czternastej. I znaleźli właśnie tę wyspę.
Jedziemy do Icod de los Vinos obejrzeć najstarsze w tej okolicy drzewo smocze.
Tysiącletnie. Fajne, ale nie robi to już na nas wrażenia, bo tysiącletnią oliwkę widzieliśmy we Francji. Bierzemy też udział w prezentacji i degustacji win. Prezentacja szła w slangu polsko-angielskim (tzw: ponglish). Przy próbie jakiegoś tam napoju, pani mówi: to działa jak viagra. Odczekuję chwilkę i protestuję: 5 minut minęło i nic! Panienka zrobiła wymowny gest pt: chodź ze mną to zobaczymy. Nie poszedłem, żona nie pozwoliła.

czwartek, 21 listopada 2013

Loro Parque. Też na Teneryfie

Zwiedzamy okolicę- nasze Puerto dr Santiago skąd piękny widok (z naszego okna też) na jedną z największych atrakcji- los Gigantes.
Są to olbrzymie klify wcinające się w morze. Samo miasteczko spokojne i ładne, no i dobra baza wypadowa w najbliższą okolicę. A okolice prześliczna, w odróżnieniu od skrajnego południa, gdzie nigdy nie pada deszcz i wszystko sztucznie nawadniane- tu jest dużo zieleni. Nieopodal góry z kraterem wulkanu Teide-
najwyższego punktu należącego do Hiszpanii. Mamy w planie, tak jak i wioskę Masca, ale nie wszystko na raz. Nie wolno pominąć jednego z najwspanialszych w Europie Loro Parku.
Na kilku hektarach zgromadzono kilkaset gatunków fauny i flory. Cudowne pokazy delfinów wspaniale współpracujących z ludźmi i wyczyniających karkołomne sztuczki. Orki dowcipnie wykorzystujące swą siłę do ochlapania ludzi siedzących w pierwszych rzędach.
Frajerzy zlekceważyli ofertę sprzedaży pelerynek po 3 euro za sztukę, teraz musieli zakupić chyba nowe, suche spodnie i koszule. Foki- wiadomo, zręczne jak mało co, pingwiny w autentycznie zimowej scenerii i tysiące innych.

sobota, 16 listopada 2013

Teneryfa

Wyspy Kanaryjskie były, w czasach minionych, synonimem niezdrowego luksusu, traktowano je coś tak jak Mercedesy- symbol nieuczciwego bogactwa. „Zdrowa” część społeczeństwa nigdy tam nie wybierała się. Jeździli niesłusznie- tzw badylarze i inna prywatna inicjatywa, pogardzana przez władze. Jeździli też, całkowicie zasłużenie, działacze partyjni i inni zasłużeni dla władzy ludowej.
Ale czasy się zmieniły Teneryfa stała się takim samym miejscem jak wiele innych. I nie zdziwiliśmy się. Gdy wybraliśmy tę właśnie wyspę kanaryjską na oazę wakacyjnego wypoczynku.
Wylądowaliśmy po sześciu godzinach lotu, wylecieliśmy w nocy, lecz mimo licznych prób uśnięcia w samolocie, nie dało się. Rankiem okazało się, że zyskaliśmy dodatkowa godzinę przesuwając zegarki w tył. Po zakwaterowaniu i obiadku wychodzimy na basen. Słonko wysoko, konstatujemy że w Polsce już ciemno. Taki to skutek daje odjazd kilka tysięcy kilometrów na płd-zachód. Za to rankiem nie chce się wstać gdy słońce wschodzi dopiero o godzinie ósmej. Robimy sobie plan wycieczek- co autokarem, co wynajętym autem, co jeepami, ale na razie odreagowujemy męczącą podróż. Acha- jest stół do ping ponga.

czwartek, 3 stycznia 2013

Podwodny świat Morza Czerwonego


Pierwszego dnia już próbuję zejść, z aparatem foto, pod wodę i zrobić pierwsze zdjęcia. Przy okazji staram się nie popełniać starych błędów z poprzedniego pobytu w Hurgadzie. Wieczorem, pełen obaw, wrzucam zdjęcia do komputera i ku własnemu zaskoczeniu, konstatuję iż wyszły całkiem przyzwoicie. Z postanowieniem zrobienia jeszcze lepszych fotek układam podstępny plan: wizyta w parku Narodowym Ras Mohamed i rejs Yellow Submarine.

Na razie wypoczywamy i po plaży zwiedzamy okolice a wieczorami odwiedzamy tutejszy amfiteatr gdzie codziennie są jakieś występki, animacje i konkursy. Próbujemy też pograć trochę w ping ponga (przezornie wziąłem z domu sprzęt) ale za gorąco i stół często okupowany jest przez małolatów.


Wizyta w Ras Mohamed interesująca, piękne i zróżnicowane rafy ale tak naprawdę to najfajniejsze ryby widziałem (i sfotografowałem na naszej rafie przyhotelowej). Podpływają do samej plaże i proszą się same o zdjęcie lub o odłowienie na kolację.
Odwiedzamy tez stary Bazar (Old Market). Ot tak dla obejrzenia bo niczego specjalnego nie chcemy kupować.

Marek natomiast pojechał z niezłomnym zamiarem kupienia sobie płetw. Przy odpływach nasza rafa jest bardzo płytka i pływanie żabką grozi poobcieraniem kolan. Ja pływam tam gdzie głębiej a Marek chce, jak zawodowiec pływać kraulem, w płetwach. Udało mu się w końcu kupić za nieduże pieniądze sprzęt, i to niezłej firmy.

Mnie proponowano dla żony oryginalny zegarek Rado. Omego czy Seiko też mogłyby być. Zszedłem już do 30 Euro i wyczuwałem jeszcze luz, ale nie skorzystałem. Co za frajer ze mnie. Przy powrocie do domu trzeba złapać taksówkę. Chłopcy zaczynają od 70 zł. 17?- pytam udając ze nie zrozumiałem. Obrażają się, ale w końcu bez specjalnych ceregieli jeden godzi się na 25. Chyba dokłada do interesu.

Pobyt mija równie szybko jak wycieczka. Wracamy bo jednak w domu najlepiej, z postanowieniem że w te okolice i klimaty jeszcze powrócimy.

wtorek, 1 stycznia 2013

ogrody sułtańskie


Następnego dnia rozwozimy towarzystwo- tych co wracają – na lotnisko, tych co zostają- do hoteli. Ponieważ rozwózka i wymeldowania jest o w samo południe, mamy trochę czasu na wypoczynek nad basenem. Pływa ze mną ( a raczej tapla się bo płytko) kilku naszych. Ciekaw jestem jak to głęboko- mówi jeden z nich. Na brzegu facet wypożyczający ręczniki przygląda się nam więc go zagaduję.


Metr- mówi, i po krótkim zastanowieniu dodaje- siedemdziesiąt.
Tłumaczę to moim towarzyszom ale przy okazji protestuję:
1,70? Chyba aż tyle nie- mówię- może półtora metra?
Tak- zgodził się nadspodziewanie łatwo- chyba półtora.

Jak widać zgodny to i niekłótliwy naród. Tu jednak konwersacja się przestała kleić bo facet choć biegły w arabskim, znał z angielskiego tylko jedno słowo: towel- ręcznik. W swej jakże odpowiedzialnej pracy liczebniki (one- two- three..) mógł łatwo przeskoczyć pokazując na paluszkach. No ale wreszcie czujemy prawdziwy oddech wakacji, nie musimy wstawać rano, trząść się w autokarze. Pełen luz i odpoczynek.

Nasz hotel (Sultan Gardens) , a w zasadzie niezależna wioska to prawdziwe ogrody sułtańskie. Najwyższy standard, obsługa jakby z innego- niearabskiego- świata. No i cudowna rafa tuż przy plaży. Jutro (obiecuję sobie wypróbuje sprzęt- aparacik kompaktowy Nikona z wodoszczelną obudową.
Licencja Creative Commons
Ten utwór jest dostępny na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa-Na tych samych warunkach 3.0 Unported.