Maghreb, czyli miejsce gdzie zachodzi słońce - to jedna z pierwszych definicji, która wryła mi się w pamięć podczas wieloletniego pobytu w północnej Afryce. Pozostała fascynacja architekturą, kulturą i historią, nostalgia za przepięknymi krajobrazami, ciepłem morza Śródziemnego. Wszystkie kraje północnej Afryki, której dominującą częścią (zachodnią) jest właśnie Maghreb są z pozoru podobne, a jednak różne. Wyruszymy w podróż po tej fascynującej krainie.

niedziela, 27 listopada 2011

egipt z rambo


aby zamknąć wreszcie cykl 5 krajów Maghrebu- impresje z wycieczki z „Rainbow Tour” która to z niewiadomych przyczyn zwie się rejsem „dla wygodnych”.
Nie jest to w żadnym wypadku dokładna relacja, raczej luźne wspominki.
Day 1: Wylot z Warszawy dopiero późnym wieczorem. Lecimy w nocy, w dole oczywiście egipskie ciemności ale na lotnisku czeka na nas egipski pomocnik przewodnika, który drze się na całe lotnisko: Rainbow, rainbow. Brzmi to jak Rambo- i tak będziemy się nawoływać. Zaraz prezentuje się też nasz późniejszy przewodnik – Janek, który wiezie nas autokarem do Hurghady i już ok. 5 rano możemy już położyć się spać. Niewyspani wstajemy na śniadanie ale liczymy,że to sobie odbijemy. Wszak to rejs dla wygodnych.
Hotel Empire- nic wielkiego ale dość fajny, położony w sercu starej Hurghady, nie gdzieś w getcie. Nie zamierzamy siedzieć przecie w hotelu. Pokój na oko ma z 50 m2, niezły standard, czysto, duże szafy ,stolik, fotele, lodówka, sejf, balkon wychodzący na basen. A propos- oprócz dużego basenu na dole jest i drugi na 1 piętrze!

czwartek, 24 listopada 2011

karabusz

Wyjazd samochodem po raz pierwszy na ulice Trypolisu był prawdziwym szokiem. Główne ulice zakorkowane totalnie, na podrzędnych też Meksyk, szybko jednak nauczyłem się poruszać w warunkach tej wolnoamerykanki. Wjeżdżało się “na rączkę”- odkręcona szyba i podniesiona ręka i jazda, wpuszczali zawsze mimo iż jechało się zderzak-w-zderzak. Wyprzedzanie z prawej i lewej, przejazd na czerwonym świetle, skręty bez kierunkowskazów, jazda w nocy bez świateł, autostradą pod prąd- to wszystko chleb codzienny. Ale zasady współpracy bardzo dobre i per saldo jeździło się tam łatwiej niż w Polsce. Nikt też przesadnie nie przestrzega zasad oprócz jednej: jesteś Libijczykiem- masz rację, toteż unikamy wszelakich konfliktów z miejscowymi bo i tak stoimy na straconej pozycji. A co się dzieje- ktoś dociekliwy mógłby spytać- w przypadku kolizji dwóch Libijczyków, obaj przecież racji mieć nie mogą. Tu zasada też jest prosta- rację ma lepszy (droższy) samochód. Proste!
Uzbrojony w powyższe mądrości jeździłem po Libii coraz pewniej, kiedyś wyprzedziłem z prawej (normalka) marudera trzymającego się upacie lewej. Niestety miałem pecha bo 1- wzbiłem tuman kurzu leżącego na jezdni przy krawężniku, 2- wyprzedzany był Libijczykiem 3- na skrzyżowaniu do którego zmierzałem stał policjant. Bez żadnej dyskusji zabrał mi dokumenty i kazał zgłosić się na policji (dobrze że znałem słówko “szorta”- policja) na szara Naser czyli w komisariacie przy ulicy Nasera.

Następnego dnia z tłumaczem z mojej firmy (obowiązujący język- arabski) stawiliśmy się na komisariacie. Na wstępie trzeba odbyć rytuał obowiązkowy, a więc pytania o zdrowie, o zdrowie żony, dzieci, potomków kuzynów i baranów i kóz. Obowiązkowa herbata z cukrem 1:1, i smakowitym siorpaniem i mlaskaniem. I już po pół godzinie można przejść do meritum. Cienki jestem jeszcze w arabskim- dopiero pół roku w tym kraju- ale już odróżniam słowa: sayara- samochód, nusz kłejs- niedobrze, i (o zgrozo) KARABUSZ- więzienie!. Struchlałem bo o tutejszych więzieniach nasłuchałem się horrorów. Czekam jednak grzecznie spodziewając się najgorszego. W końcu Piotruś, nasz tłumacz mówi: popełniliście (?) przestępstwo- tzn ty i twój samochód. Ty jesteś bardzo cenny bo pracujesz tu jako wybitny specjalista ( tak im wytłumaczył!!) zatem do więzienia idzie samochód!! Jutro masz się zgłosić z samochodem. Zgłosiłem się. Pobrali oda mnie odciski palców, od mojego volkswagena- odciski opon, zrobili nam zdjęcia i …. nie nie, nie zabrali auta. Ja sam musiałem się zgłosić do więzienia dla samochodów. Tydzień (!) trwało wstawianie samochodu do karabusza, dwa tygodnie zasądzonego aresztu i tydzień go wyciągałem. A wszystko to przez pecha…

niedziela, 20 listopada 2011

to JA!

C’est moi
Byłem bardzo podekscytowany, gdy przyszło mi jechać po raz pierwszy w tzw misję czyli po prostu delegację. Kierowca Ahmed mówił językiem franko arabskim, toteż dogadywaliśmy się bez trudu, piękna pogoda, droga pusta, przy relaksowej prędkości 60km/h nasze fiorino jechało ślicznie. Wszystko w porządku, ale skądiś nadeszły chmurki małe potem większe i krople deszczu pojawiły się na szybie. Na moje pytanie czemu nie włączy wycieraczek, kierowca odparł że nie działają i na wszelki wypadek przyspieszył do 80 km/h.
Deszcz rozhulał się i Ahmed też, toteż przy 100 km/h na krętej drodze w deszczu bez wycieraczek zaproponowałem mu żeby zwolnił bo to niebezpieczne. Mosju (nierzadko tak ślicznie wymawiają słowo Monsieur)- usłyszałem- przecież wszystko jest napisane w najwyższych księgach! Jeśli mam mieć wypadek, to będę go miał i ja tu nie mam nic do gadania! I aby uwiarygodnić swoje słowa przyspieszył do 110. Wtem nagle słyszę ‘mosju, szuf (zobacz), piżu!” i za nami jak duch zjawia się Peugeot 404 jadący 120 i chce nas wyprzedzić. O, nie! Co to, to nie!! Nie będzie “piżu” pluł nam twarz! Przyspieszył do 120, piżu nie odpuszcza, 130!- wszystkie soki z „pieczarki” (champignon) już wyciśnięte (czyli gaz do dechy), piżu na zderzaku, deszcz pada, dwóch idiotów toczy wyścig ze śmiercią, ja się modlę. I, dzięki Bogu, deszcz nagle ustaje, temperament kierowcy też, wychodzi słonko i zwalniamy znów do sześćdziesiątki.
Dojeżdżamy do wiaduktu i ku mojemu zdumieniu Ahmed zamiast jechać normalnie górą, zjeżdża po skarpie i przejeżdża przez dolną jezdnię. Przed wjazdem po skarpie na górę zatrzymuje się i wysiada z samochodu. Harła (chodź!)- mówi do mnie. Wysiadam i idziemy w stronę stalowej podpory wiaduktu. Już z daleka widać że jest ona solidnie uszkodzone po bliskim spotkaniu z czymś ciężkim i przejazd wiaduktem wspartym na takim słupie jest faktycznie niebezpieczny. Mosju- mówi Ahmed pokazując na uszkodzenie i dumnie wypinając pierś- c’est moi!!

czwartek, 17 listopada 2011

wody!

Maja
to wcale nie pszczółka- ta w telewizji arabskiej nazywała się Zyna, Filip to był Rachid, a Gucio nazywał się Nahul. Serial cieszył się sporym powodzeniem, niestety nie było piosenki Wodeckiego, lecz zawodzenie: typu: Zyna ajaj Zyna . po co mieszam Wodeckiego? Ano maja to po arabsku: woda. Przypominacie sobie hymn kooperantów: … brak mi będzie ramadanu i pustego zwykle kranu. Tak jest, dostawy wody rzadkie i nierytmiczne wymuszały na mieszkańcach posiadanie obowiązkowo (oprócz kanistra na zacier) kilku pokaźnych zbiorników na wodę w kuchni, łazience i wc. Każdy miał przetrenowaną też technikę oszczędnościowego (ekologicznego) zmywania i mycia się. Dla ratowania się wykorzystywali coś w rodzaju starorzymskich akweduktów. (dobry przykład wzięty od wyżej rozwiniętego społeczeństwa). Jeden z takich akweduktów, funkcjonujący- a jakże -jest pod Oranem. Działa bardzo dobrze.
Jak woda to nie tylko jej brak ale i kłopot z nadmiarem, burze są krótkie i ulewne, toteż siec kanalizacyjna nie nadąża, Ulice zatopione, samochody czasem po dach, ale wszystko szybko mija i woda opada. W miejscach, gdzie zdobycze cywilizacji jeszcze nie dotarły, jest gorzej, tam potrafi zalewać drogi czyniąc je nieprzejezdnymi, pola i samochody.
Z brakiem wody próbują sobie radzić budując zbiorniki wodne (Chateau d’eau), ale zawsze coś stanie na przeszkodzie- zwykle brakuje kogoś kto je w odpowiednim czasie napełni. To samo ze zbiornikami retencyjnymi, trzeba spuszczać z nich wodę, bo po to są, ale zwykle trafi się taki ktoś kto zapomni i budzi się w czasie ulewy z ręką w nocniku.

poniedziałek, 14 listopada 2011

ślepy

Kierowcy!!
Jest czwartek, (coś jak nasza sobota bo niedzielę mają w piątek) wracamy z „marche” (taki targ warzywny) z zakupami. Przechodzimy na skrzyżowaniu przez jezdnię zmierzając do samochodu, w zakręt w prawo wjeżdża wolniutko R4, aliści nie zatrzymuje się przed pieszymi (nami) jeno kontynuuje jazdę całkiem, rzekłbym, niepotrzebnie. Co się dzieje, dostrzegłem niestety za późno- jak fiknąłem kozła i nakryłem się nogami, uderzony w prawy bok. Koszyk wyleciał mi z ręki, pomarańcze i inne artiszoty wypadły na jezdnię. Manżelka ma (ponoć od słowa „manger”), krewka kobita spionowała mnie sprawdziwszy czym aby nie połaman, i ruszyła do akcji. Otworzyła prawe drzwi- było bliżej- wyrywając przy okazji klamkę i z okrzykiem ‘bara!” (won) wyszarpnęła pasażera z auta. Rzuciła się do bicia kierowcy ale nie mogła wziąć zamachu, więc obleciała auto by wygodniej z bliska go nalać. Ten obaczywszy taką furię naprawdę się spietrał i zaczął krzyczeć: Madame, to nie moja wina, jestem ślepy!!

Madamie ręka ze zdumienia opadła co dało nieszczęsnemu szoferowi dwie sekundy czasu by wyfrunąć (zręcznie jak na ślepego) z auta i schować się za flikiem, który wyrósł jak spod ziemi. Madame- powtórzył flik- nie widział was, bo jest ślepy na prawe oko. Manżelkę odblokowało i rzuciła się tym razem na flika, bo musiała komuś przywalić. Moje krzyki „nie bij flika!” widocznie ją ocuciły ten zaś poczuł się pewniej. Monsieur- mówi- widzi pan że nie mógł zahamować bo pana nie widział. Ca va? („tawariszczi amerykańce” w tym miejscu pytali: Sawa u was jest?) Boli mnie tu i ówdzie, szczególnie palce prawej ręki, którą przygniótł mi do ciała, ale mówię że sawa. Ba jakby co to on- pokazując na ślepego- może pana zawieźć do szpitala na badania. Nigdzie z tym ślepym nie jadę!- odpowiadam kategorycznie.
Może i szkoda, bo przykurcz jednego palca mam do dziś.

środa, 9 listopada 2011

Arabskie wesele

Zaszczycony byłem, gdy jako jeden z nielicznych zostałem zaproszony przez mojego kolegę z pracy na wesele. Widywaliśmy jak to pan młody wjeżdża na pięknym koniu, pokazywano wspaniałe zdjęcia, no i widzieliśmy nie raz orszak weselny tzw. cortege. Kawalkada samochodów przejeżdża przez miasto wesoło trąbiąc, i słychać wszechobecne yuoyuoyu… Jadą wszyscy- rodzina, krewni goście i normalni gapie. Samochody- od szczytu elegancji- Peugeota 505 SR po tzw. kefalówki czyli stare dostawcze skrzyniowe wozy gdzie na skrzynię arab załadował wszystkie żony, kozy i dzieci. Naprawdę jest wesoło! Zaopatrzeni zostaliśmy oczywiście w mapkę jak dojechać. Tak, w mapkę, gdyż adresy w naszym zrozumieniu nie istnieją, a jeździ się na opis, rysunek, mapkę etc. Niektóre mapki były małymi dziełami sztuki, np. rysowane przez naszego przyjaciela architekta- pana Piotrusia. Miał fotograficzną pamięć i rysował nawet punkty charakterystyczne, fasady budynków, kształty budowli etc.
Arabowie nie przywiązują wagi do szczegółów, wiec nie zdziwiłem się, gdy podjechaliśmy we dwa samochody zgodnie z mapką pod coś w rodzaju garażu, przed którym wdzięcznie wiatr rozwiewał w kurzu i pyle, torby plastikowe, puste bidony po oleju i puszki po białej fasoli. Nic to- pomyślałem sobie, oni wszak atawistycznie jako naród koczowniczy, wyrzucają wszystko przed dom, bo niedługo przyjdzie im ruszać w drogę (zostawiwszy śmieci własnemu losowi). Za to w domu mają pięknie wysprzątane.
Mieli (chyba), bo tam odbywało się tzw. wesele babskie- panna młoda i kobitki, a tu, w garażu miało odbyć się wesele męskie. Pewien kłopot był co zrobić z kobitami (przyjechaliśmy z kolegą z żonami i nastoletnimi dziećmi), ale w końcu postanowili, że zostaną z nami.
Garaż rzeczywiście był pięknie wysprzątany, świeży tynk na ścianach jeszcze nie wysechł, a brak posadzki nie był żadną przeszkodą. Nikogo też nie raził drut przeciągnięty w poprzek garażu i wiszące na nim, kiedyś chyba białe, gacie. Gdzieś przecież muszą schnąć, nie?
Pan młody siedział wygodnie rozparty po ścianą w fotelu samochodowym, a nam przydzielono miejsca na poduszkach wokół okrągłych stołów, stołków, taboretów, na których ustawiono przysmaki- ciastka i lemoniady. Lemoniada jest robiona z surowej kranówy zaprawionej jakimś świństwem, toteż nie pijamy jej, Algierczycy owszem i jakoś nie chorują. Delikatnie spytaliśmy czy nie mają czasem Saidy.

W Algierii istnieją dwa źródła z których można pić butelkowaną wodę- Saida i Mouzaia (to nazwy miast gdzie są butelkowane). Kranówy oczywiście się nie pijamy . Nie mieli Saidy ale przecież kran nad zlewem był tuż obok, wiec jeden z kolegów uczynnie zerwał się i nalał do dzbanka. Wymiękliśmy. Ale ciasteczka- uczta dla podniebienia jak kto lubi słodkie, ja lubię. I na miodzie (ociekające wręcz), konfiturach wszelakich, z bakaliami orzechami, coś co przypomina ‘turkish delight”, pańskie skórki, i tysiąc innych. Ale prym wiodły ciastka francuskie – „mille fueille” zwane przez nas milfejkami.
Po posiłku przyszła pora na tańce. Przed domem zbierał się coraz to większy tłum, w końcu na misternie zrobioną z desek estradę, pięknie zresztą przystrojoną, weszła orkiestra i na ulicy przed domem zaczęła się zbiorowa zabawa. Zaproszeni i nieproszeni goście zmieszali się ze sobą i balanga trwała prawie do białego rana- noc to zresztą najlepsza pora do życia bo jest chłodniej. Oczywiście chłopy tańczyły same ze sobą. Baby do garów, i do towarzystwa pannie młodej.
Tańce wyczerpały towarzystwo, siedliśmy zatem znowu na miejscach i dali nam łyżki w dłonie. Nie domyślaliśmy się długo po co. Wjechały miski-na taborety dwuosobowe, michy- na małe stoliki 4 i 5-osobowe i miednice- na duże stoły, z kuskusem, do tego bagietki. Dodam tylko że walczyliśmy rzeczywiście zażarcie, jedna micha i 5 kontrahentów- trzeba wykazywać zręczność i się spieszyć! Kto mógł- dobierał się do kawałków mięsa, wyżerka wspaniała. Wreszcie towarzystwo się najadło, zebrano resztki bagietek i stosy powalających się po stołach kości, pan młody dał delikatnie do zrozumienia że zaczyna tęsknić za żonką i był to sygnał do rozejścia się. Uważni czytelnicy zauważyli, że wzmianki nie było o alkoholu. Ano nie było ani kropli. Bez alkoholu też można się bawić!
Licencja Creative Commons
Ten utwór jest dostępny na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa-Na tych samych warunkach 3.0 Unported.