Maghreb, czyli miejsce gdzie zachodzi słońce - to jedna z pierwszych definicji, która wryła mi się w pamięć podczas wieloletniego pobytu w północnej Afryce. Pozostała fascynacja architekturą, kulturą i historią, nostalgia za przepięknymi krajobrazami, ciepłem morza Śródziemnego. Wszystkie kraje północnej Afryki, której dominującą częścią (zachodnią) jest właśnie Maghreb są z pozoru podobne, a jednak różne. Wyruszymy w podróż po tej fascynującej krainie.
sobota, 22 grudnia 2012
ulewa
W autokarze atmosfera odpoczynku po wyczerpującym dniu- 12 godzin na nogach i wrażenia z Perty to niemało. Dodatkowo wspinaczka w Małej Petrze. Ale do Akaby tylko 2 godzinki drogi. Teoretycznie. Zatrzymują nas na punkcie celno-kontrolnym czemu nasz przewodnik Lolek dziwi się niepomiernie. Stoimy i czekamy ale co niecierpliwsi idą na rekonesans. Wiadomości które przynoszą budzą niedowierzanie.
Otóż ten deszczyk co pokropił w Petrze wieczorem w tych okolicach przerodził się w ulewę a woda deszczowa spływając z gór olbrzymimi rwącymi strugami wylała się na drogę do Aqaby całkowicie zalewając ją i w wielu miejscach niszcząc. Wygląda na to że spędzimy noc w autokarze, ale już po 3 godzinach oczekiwania Safin się wykazał. Kilka telefonów i informacja- wracamy do Petry. Jeszcze tylko godzinka na wyjechanie z tego tłoku, bo przecież nie ma tak ze wszyscy karnie czekają na jednym pasie- zakorkowane są oba pasy. Totalnie.
W naszym hotelu w Petrze czeka na nas kolacja, rano bez pośpiechu, droga do Aqaby już uprzątnięta. Po drodze widać rozmiar zniszczeń jakie wyrządził ów deszczyk, i maszyny drogowe uprzątające jeszcze głównie błoto i kamienie naniesione na drogę. Sam przejazd przez Aqabę jeszcze z trudnościami ale jakoś poszło. Jeszcze tylko te granice tym razem w odwrotnej kolejności, przejazd przez półwysep Synaj i kolacyjka w znanym już na hotelu Luna.
czwartek, 20 grudnia 2012
Mała Petra
Mała Petra. Nazwana tak ze względu na bliskość „dużej”, i na krajobrazy miejscami wcale nie ustępujące większej siostrze. Idziemy wąwozem mijając to świątynie, to grobowce to tzw „hotele”. Hotele, rzekłbym- robotnicze, bo zwykle mieszkali w nich nie turyści lecz pracownicy. Wąwóz coraz węższy i słyszymy z ust naszego przewodnika że teraz największa atrakcja, wspinaczka ciasnym wąwozem aby obejrzeć
„ the Best view In the World”. Taka też tabliczka stoi przed wejściem. Co drugi wycieczkowicz pyta co to znaczy wywołując wciąż od nowa moje zdziwienie. Ale do roboty. Nasz miejscowy przewodnik Safi (nazwany przeze mnie oczywiście Safinem skoro mamy i Simona Ammana i Michaela Jordana i Petrę Majdic) mimo tuszy zasuwa jak kozica górska. Zapomniał jednak uprzedzić o kilku ograniczeniach. Po pierwsze – kondycja i siły fizyczne. Wspinaczka jak nie przymierzając na Giewont jeno bez poręczówek.
Po drugie- obuwie (patrz punkt 1). Po trzecie-niezbyt obszerne kształty. Miejscami trzeba, dokonując ekwilibrystycznych cudów, przeciskać się przez wąziutkie szczeliny. Część wycieczkowiczek o ponadnormatywnym stopniu puszystości- zrezygnowała.
Patrzyła tylko z niedowierzaniem jak Safin o wadze 120kg przeciska się przez dwudziestocentymetrowe szczeliny. No, może trochę szersze- takie jak na „Szczelińcu” lub „Błędnych skałach” gdzie też część turystek spanikowawszy też rezygnowała korkując totalnie jedyną przecież drogę.
Widok ze szczytu i fotki mówią dobitnie że napis (the best view…) był bliski prawdy.
Deszczyk który siąpił miejscami w Petrze, a oszczędził nas w małej Petrze, teraz przypomniał o sobie toteż z ulgą chowamy się do autokaru. Dziś nocleg w Aqabie.
poniedziałek, 17 grudnia 2012
Grobowce Petry
Aż tu nagle… (tak przerywamy czasem- dla zachęty- opowieść gdy ktoś przynudza)… aż tu nagle w szczelinie ciasnego wąwozu widzimy COŚ. Widzimy i słyszymy. Jęki. Jęki zachwytu zgromadzonej na małym placyku gawiedzi, a przed nami majestatyczna fasada skarbca. Strzegą jej legiony rzymskie wystawiające tu straż. Obok wymyślne kształty potworzone w skałach przypominające z grubsza Machu Picchu. Dalej i amfiteatr i świątynie rzymskie i klasztor i mozaiki,
ale nade wszystko cały zespół grobowców wykuty w kilkuset metrowej skale widoczny z oddali. Kolory niesamowite- od żółci poprzez pomarańcz po różne odcienie brązu aż po zjadliwą czerwień na sufitach zmieszaną z czarną sadzą jak w piekle.
Jest dość chłodno, tak ze 25 stopni, siąpi nawet deszczyk co konstatujemy z przyjemnością bo słyszeliśmy opowieści jak to w „normalnej”- znaczy 40-stopniowej temperaturze osiołki i koczobryczki zabierały omdlałych turystów. Ale jak dochodzimy do ściany grobowców deszczyk się uspokaja.
Można robić fotki i nie przeszkadza mi nawet brak słońca.
Na „dużą Petrę” mieliśmy zarezerwowane 7 godzin. I tyle trzeba. Łącznie z niezbędnym odpoczynkiem, przejściem przez kanion. Zaraz zaraz, dlaczego „dużą Petrę”, a gdzie w takim razie „mała”?
Otóż tam na ostatnie 2 godziny tegoż intensywnego dnia- zmierzamy.
czwartek, 13 grudnia 2012
kanionem do Petry
Wiela w życiu widziałem. Cuda zapierające dech w piersiach gdy wybałuszone oczy nie nadążały, a mózg nie przyjmował bodźców myśląc że to sen. Widziałem przecudowną dolinę M’Zabu z Ghardaią na wzgórzu i czteropalczastym minaretem górującym nad okolicą. Widziałem balkony Rouffi i miałem wrażenie podróży w czasie- do średniowiecza.
Widziałem podziemne miasto Ghadames i Saharę gdzie to w Taghicie zaczyna się nie jezioro, nie morze lecz ocean piachu. I legendarne już Abu Simbel otoczone mgłą tajemnicy. I dziesiątki innych cudów których nie wymienię po trosze przez brak miejsca, po trosze przez sklerozę.
Ale Petra warta jest umieszczenia jej na liście 7 cudów świata.
Już samo dojście (dla niektórych dojazd osiołkiem lub koczobyczką) przez kilometrowy kanion dostarcza nie lada emocji. Cudownie wypiętrzone kolorowe skały o różnych kształtach i zacieśniające się pionowe kilkusetmetrowe ściany,
różne motywy świątyń i grobowców do których prowadzą nawet schodki, kształty misternie wyrzeźbione przez naturę jak np. słoń. Tuż obok pierwowzór znanego obrazu malarza norweskiego Muncha- „Krzyk”.
poniedziałek, 10 grudnia 2012
Towarzysze Broni
Zamki zarówno arabskie (np. Saladyna) jak i krzyżowców przestają już na nas robić wrażenie, toteż półgodzinną wspinaczkę w zbożnym celu obejrzenia kolejnych ruinek- odpuściłem. I hamdulillah (jak to mówią Arabowie, czyli dzięki Bogu). Wynagrodzone mi to zostało widokiem stada wielbłądów kroczącego majestatycznie po grzebiecie wydmy. Te zdjęcia na pewno lepsze niż kolumny. Nawet jońskie, te z baranimi rogami. Chronimy się z ulga do autokaru.
W autokarze każdy zna już swoich sąsiadów. Najczęściej nie tylko. Dwa rzędy wstecz jedzie pani Bronisława (stąd: towarzysze broni, czyli brothers in arm). Nieopodal sympatycznie wyglądający Ela i Marek, jak się okazuje jadą do tegoż co my hotelu. Fotel w sąsiednim rzędzie okupuje bardzo malownicza postać- pani Małgosia. Cokolwiek roztrzepana i niezorganizowana ale dodająca kolorytu wycieczce. I nie patyczkuje się- w hotelu przy kolacji jeden z ruskich (wszędzie ich pełno) rozsiadł się tak że totalnie zablokował przejście. Nie reagował na nic, więc pani Małgosia opieprzyła go z dodatkową uwagą – wot kulturnyj narod. Nie przejął się.
Jutro coś po co lecieliśmy i jechaliśmy kawał świata- Petra.
Znane do nieprzyzwoitości powiedzenia jak:
“Mister, give me one dollar, only for looking” czy też;
“One foto- one dolar”, lub wszechobecne :”bakszysz”
funkcjonują, a jakże, i tutaj. Wyjaśniło się zatem co to są tzw „Petrodolary”.
Choć muszę przyznać że do arabskiej nachalności znanej z Hurgady brakuje im jeszcze bardzo dużo.
czwartek, 6 grudnia 2012
Jerash
Z pozostałości rzymskich na nierzymskich aktualnie terytoriach, najwięcej pozostało w Afryce. Poszczycić się może takimi perełkami jak Tipasa, Dżamila, Tebessa czy Timgad w Algierii, Kartagina w Tunezji, Sabrata i Leptis Magna w Libii.
Ale i Jordania ma swoje Dżerasz (pisownia międzynarodowa w transkrypcji angielskiej to „Jerash” i tego raczej się trzymajmy). Pięknie zachowane miasto z okazałym forum i amfiteatrem. W amfiteatrze atrakcja- występki zespołu muzycznego w skład którego wchodził okazały bęben i dwie kobzy (?), żeby nie było wątpliwości ozdobione piękną szkocką kratą.
Bardziej odporni na upał (+37) i niewygody zasuwają kawał drogi aleją kolumnową, oglądają świątynię i cysternę na wodę pitną. Wchłaniamy jej dużo po przybyciu do autokaru. $1 za dwie butelki to niedrogo.
Jedziemy przez przepiękną widowiskowo okolicę i wracamy do Ammanu. Jakkolwiek centrum wydaje się być w miarę ładne, reszta miasta jest jednostajnie brzydka. Ale jutro już opuszczamy Amman.
sobota, 1 grudnia 2012
Amman
Nocleg w Ammanie. Samo centrum i owszem, ładny hotel, duże centrum handlowe ulice w miarę nowoczesne. Podobny klimat do Trypolisu. Chcę kupić piwo ale cena odstrasza od większych zakupów. Wracamy do tego samego hotelu po drodze zahaczając o cytadelę teatr i muzeum tradycji.
Ale póki co kolejny dzień, a w planie Madaba- centrum mozaiki, i kolejny zamek krzyżowców. Jak co rano przewodnik sprawdza obecność- wszyscy z grubsza znają wszak swych sąsiadów i sygnalizują nieobecności. Na pytanie czy kogo brak- cisza. Nasz przewodnik Lolek idzie wzdłuż autokaru i widzi wolne miejsce. Czy tu przypadkiem nie siedzi pani mąż?- pyta kobitę. Tak- ona na to- ale pan pytał kogo brak, a mi go wcale nie brakuje. Jak panu na nim zależy to niech pan go szuka.
Madaba- imponująca mapa bliskiego wschodu z 2 tysięcy elementów ułożona na posadzce kościoła i wszystkie inne obrazy też w mozaice. Naprzeciwko widzimy budynek a po jego lewej- hotel. Ktoś jednak bylejak (tu normalka) namalował znak ze strzałką do prawej. Pomysłowy Dobromir natychmiast znalazł sposób- przewiesił tablicę do góry nogami. Pomysłowe.
Odwiedzamy manufakturę mozaik gdzie faceci i kobitki, zawinięte w różnokolorowe prześcieradła, naklejają kawałki mozaiki odcinane szczypcami na przygotowaną matrycę. Jak haft tylko twardy.
Widzimy i strusie jaja pięknie malowane ręcznie, sceny głównie biblijne, obyczajowe. Idę z kolegą słabym w językach- gubi się nawet przy liczebnikach- negocjować cenę takiego jaja. 150 Euro wydaje się być ceną absolutnie abstrakcyjną, lecz (o dziwo) nabywcy się znajdują!?
poniedziałek, 26 listopada 2012
Morze Martwe
Swego czasu, a całe wieki to trwało, krzyżowcy nawracali bezbożnych na prawdziwą wiarę. Takich ”krzyżowców” walczących krzyżem o jedynie słuszną sprawę spotykamy natabene i dziś. Dziś zresztą role się odmieniły- to „wierni” będący aktualnie w XV wieku walczą z niewiernymi chcąc zawładnąć światem. Jeszcze troszkę więcej „tolerancji i demokracji” a uda im się. Tak czy owak spuścizną owych walk są zamki tak jednej jak drugiej strony, niektóre zachowane do dziś. Do jednego takiego zamku- Ajloun pojechaliśmy. Zwiedzanie zamku nie trwało długo bo przed nami atrakcja bardziej historyczna niż widowiskowa-
miejsce chrztu Chrystusa na brzegu rzeki Jordan. Obok kościół św Jana Chrzciciela z pięknymi i dobrze zachowanymi malowidłami w środku. Termometry wskazują już grubo ponad 30 stopni w cieniu toteż z niekłamaną radością przyjmujemy wiadomość o kąpieli w Morzu Martwym. Martwe bo tak zasolone że żadne życie tam nie istnieje. No i rzecz prosta ta ilość soli i innych minerałów powoduje zwiększoną gęstość.
Nie ma mowy zatem o żadnym utonięcie, człek utrzymuje się leżąc na powierzchni wody jak na materacu. Miejscowi tez korzystają z dobrodziejstw takiej kąpieli, widzimy faceta rozebranego do gaci z żoną zawiniętą szczelnie w czarny całun. Wciąga ją do morza, ona tam sobie kuca na kilkanaście minut.
Nadchodzi też delegacją świątobliwych mężów, jeden z nich, z wyglądu chyba imam, jest pieczołowicie kąpany przez pomocnika. Dwóch pozostałych się przygląda lecz bez specjalnego zainteresowania. Można wysmarować się błotem, ponoć dobre to na wszystkie możliwe choroby.
Można i nie, zmycie tego osadu z wody morskiej nie jest łatwe, i nie wszyscy zmywają wierząc w uzdrawiające właściwości. Ale nawet po zmyciu tłusty osad na skórze pozostaje jeszcze długo. A ładna fotka w błocie pozostaje w albumie (?komputerze?) na dłużej
miejsce chrztu Chrystusa na brzegu rzeki Jordan. Obok kościół św Jana Chrzciciela z pięknymi i dobrze zachowanymi malowidłami w środku. Termometry wskazują już grubo ponad 30 stopni w cieniu toteż z niekłamaną radością przyjmujemy wiadomość o kąpieli w Morzu Martwym. Martwe bo tak zasolone że żadne życie tam nie istnieje. No i rzecz prosta ta ilość soli i innych minerałów powoduje zwiększoną gęstość.
Nie ma mowy zatem o żadnym utonięcie, człek utrzymuje się leżąc na powierzchni wody jak na materacu. Miejscowi tez korzystają z dobrodziejstw takiej kąpieli, widzimy faceta rozebranego do gaci z żoną zawiniętą szczelnie w czarny całun. Wciąga ją do morza, ona tam sobie kuca na kilkanaście minut.
Nadchodzi też delegacją świątobliwych mężów, jeden z nich, z wyglądu chyba imam, jest pieczołowicie kąpany przez pomocnika. Dwóch pozostałych się przygląda lecz bez specjalnego zainteresowania. Można wysmarować się błotem, ponoć dobre to na wszystkie możliwe choroby.
Można i nie, zmycie tego osadu z wody morskiej nie jest łatwe, i nie wszyscy zmywają wierząc w uzdrawiające właściwości. Ale nawet po zmyciu tłusty osad na skórze pozostaje jeszcze długo. A ładna fotka w błocie pozostaje w albumie (?komputerze?) na dłużej
piątek, 23 listopada 2012
prezentacje
udało się po długich i ciężkich cierpieniach obrobić zdjęcia z podróży- z Jordanii i Egiptu. prezentacje wrzuciłem tu: http://www.dailymotion.com/piautre#video=xtnc3p. Rafy morza czerwonego warte odrębnego filmiku. na youtube
http://www.youtube.com/results?search_query=dzidekwowa&oq=dzidekwowa&gs_l=youtube.12...6084.6084.0.7890.1.1.0.0.0.0.77.77.1.1.0...0.0...1ac.1.3aep2QtAO5w
środa, 21 listopada 2012
Jordania cz 2 Wadi Rum
Wrażenia zaczynają się od pustyni Wadi Rum. Wpisana na listę UNESCO pustynia robi rzeczywiście wrażenie. Niesamowite formy skalne, piaszczyste wydmy, wąwozy, ryciny i inskrypcje naskalne sprzed 5 tysięcy lat- z grubsza z okresu „grawiurów” z okolic Djanet- gór Tassili. Choć tam jest ich więcej.
Zaczyna się od jazdy terenowymi Toyotami i innymi Jeepami. Kierowcy jakby odgadując życzenia pasażerów (aliści nie wszystkich) zaczynają się ścigać po pustynnych ścieżkach. Wygrywa nasz kierowca co wywołuje zachwyt i euforię wręcz. U niego. U nas zaś potrzebę rozmasowania obitych różnych części ciała i potrzebę natychmiastowego zażycia aviomarine (jak kto ma). Ja nie miałem.
Nie miała tych problemów miejscowa wycieczka dziewczyn zakutanych w chusty. Praktyczne bo chronią wspaniale przed piaskiem pustyni. Bardzo przydatne przy wjeżdżaniu Land Roverem na wydmy pod takim kątem że łamane są na pozór prawa fizyki.
Piski dziewczyn zachęcają tylko kierowcę do większego ryzyka. Potem wizyta w namiocie Beduinów gdzie „za bezcen” można nabyć pustynne pamiątki i napić się herbaty z miętą. Wracamy do hotelu w Akabie (pisownia lokalna Aqaba). Nazajutrz wyjazd rano.
piątek, 16 listopada 2012
Jordania i Egipt w 2 tygodnie.
No i wreszcie. Wycieczka planowana od lat kilku nie dochodziła do skutku. Ale wreszcie doszła. W planie jest lot do Sharm-el-Sheikh, stamtąd wyjazd do Jordanii na tydzień i powrót tą samą drogą. Wyjazd organizowany jest przez niezawodne jak dotąd Rainbow Tours czyli w skrócie Rambo. Mamy z tym biurem same dobre doświadczenia toteż w dobie gdy biura padają jak muchy lepiej zwrócić się do kogoś zaufanego.
Na początek przedsmak tego co będzie na wycieczce czyli ranne wstawanie. Rambo już od początku aplikuje nam dawkę uderzeniową każąc stawić się na lotnisku o 3 rano. Ale nic to, przecież już niedługo będziemy mogli wylegiwać się jak paniska do 6 rano. Na początek kwaterują nas w hotelu Luna. Hotel fajny gdyby nie narzucone nam siłą towarzystwo komarów. I nie tylko. „Tawariszczi amerykańce” też są dość uciążliwi zwłaszcza jak opanują bar.
Ale to tylko 1 dzień bo następnego dnia ruszamy do Akaby. Żeby nie było łatwo czeka nas przejazd po drodze przez Izrael. Czyli robimy 2 granice, nie jedną. Ni ma letko, Izraelici zapalczywie poszykują terrorystów toteż kontrola się wlecze, a słonko grzeje. Gdy przekracza 35 przypominam sobie że biegunem ciepła (obejrzyjcie pogodynkę) jest Ejlat do którego właśnie wjeżdżamy.
Nie wiedzieć czemu konwersacje zaczynają od: gawarisz po ruski? Czy coś w tym guście. Na moją odmowną odpowiedź funkcjonariusz bardzo się zmartwił- no bo co ta za Polak co nie mówi po rosyjsku, i bez specjalnej nadziei spytał o angielski. Buzia mu się natychmiast rozpogodziła i zadał kilka rutynowych pytań jak: czy to mój bagaż? na pewno? czy nie przyjmowałem jakichś tam podejrzanych przesyłek? czy mam narkotyki? a może broń? czy planuję zamach? itp.
Na inne wymiany uprzejmości nie było już czasu bo wycieczka ma swój program. Ale kilkoro z naszej grupy przetrzepali. Dość wybiórczo bo np. kolesia który totalnie niekumaty do wszystkich nie-polaków mówił: kolega! No i dalej rzecz prosta po polsku. Ale też i koleżanki młode i atrakcyjne z niezłym angielskim.
Jordania. Już od granicy widzimy że ten kraj żyje sportem. Co rusz tablice: Michael Jordan, Simon Amman czy też Petra (Majdic?) i ten cudowny plakat : Amman loves Petra. Po trudach podróży przydałby się odpoczynek. Od jutra czas na wrażenia. Jeszcze intensywniejsze
czwartek, 23 sierpnia 2012
chat-de-lit
W latach 80’ prezydentem Algierii był niejaki Chadli Benjdid. My nieco tę wymowę upraszczaliśmy mówiąc krótko: Szadli Bżdyd. Algierczycy początkowo wiązali z nim duże nadzieje, choć do poziomu ich ukochanego Bumediena było mu raczej daleko. Nadzieje te gasły w miarę jak nabierali przekonania że to przywódca nieudolny i skorumpowany. Dzięki jego właśnie rządom narastało społeczne niezadowolenie i zwracanie się społeczeństwa w stronę radykalnych islamistów. Pod koniec lat 80 bracia muzułmańscy zaczęli być naprawdę groźni no i w roku 1988 zaczęło się.
Później jeszcze były zdelegalizowane wybory, co dolało oliwy do ognia i rozpoczęła się wieloletnia wojna domowa. W 1988 padły pierwsze strzały padły w Annabie na uliczce pomiędzy pocztą a Liceum im Pierre et Marie Curie, gdzie uczęszczał mój syn. My jednak opuściliśmy Algierię- czując coraz gorszą atmosferę- latem 1988.
Ale ten blog nie będzie o tym traktował. Ma być z humorem. I z humorem miejscowi tworzyli kawały o swym „ukochanym” prezydencie. Przede wszystkim zyskał przydomek- „kotek” gdyż pisali go w sposób: „chat de lit” czyli łóżkowy kot. Czyta się tak samo, różnica jedynie w pisowni.
Powstało też zaraz mnóstwo kawałów o nim. Jak np. ten:
Algierią odwiedził król Belgii- Baudouin. Spotkał się rzecz prosta z Chadlim, który go tytułował uparcie „bugła” zamiast (taka wymowa algierska)-„ budła”. I bardzo nieładnie bo to słowo (bugła w wymowie arabskiej) to taki gatunek małpy. W przerwie spotkania ktoś zwrócił mu uwagę na to. A Chadli (szadli) na to : to dlaczego on mówi do mnie „szabli”. No właśnie- „szabli” (w wymowie arabskiej) to też inny gatunek małpy.
albo taki:
Chadli pojechał do Francji ze swoim ministrem, są na międzynarodowym spotkaniu. Znajomość francuskiego wśród algierczyków - rzecz normalna, ale szpan to znać angielski. Toteż znajomy (w towarzystwie) zagaja z akcentem oxfodzkim: when count? (po arabsku- gdzie byłeś). count nine (spałem) - odpowiada zagadnięty.
Tu minister się nieco zapomniał i pyta zdumiony; co jest? (jak to?). Po arabsku to brzmi coś jak; u-szbyk? Chadli przecie jest biegły w angielskim, odpowiada wiec: u-szpeak, szpoke, szpoken...
Później jeszcze były zdelegalizowane wybory, co dolało oliwy do ognia i rozpoczęła się wieloletnia wojna domowa. W 1988 padły pierwsze strzały padły w Annabie na uliczce pomiędzy pocztą a Liceum im Pierre et Marie Curie, gdzie uczęszczał mój syn. My jednak opuściliśmy Algierię- czując coraz gorszą atmosferę- latem 1988.
Ale ten blog nie będzie o tym traktował. Ma być z humorem. I z humorem miejscowi tworzyli kawały o swym „ukochanym” prezydencie. Przede wszystkim zyskał przydomek- „kotek” gdyż pisali go w sposób: „chat de lit” czyli łóżkowy kot. Czyta się tak samo, różnica jedynie w pisowni.
Powstało też zaraz mnóstwo kawałów o nim. Jak np. ten:
Algierią odwiedził król Belgii- Baudouin. Spotkał się rzecz prosta z Chadlim, który go tytułował uparcie „bugła” zamiast (taka wymowa algierska)-„ budła”. I bardzo nieładnie bo to słowo (bugła w wymowie arabskiej) to taki gatunek małpy. W przerwie spotkania ktoś zwrócił mu uwagę na to. A Chadli (szadli) na to : to dlaczego on mówi do mnie „szabli”. No właśnie- „szabli” (w wymowie arabskiej) to też inny gatunek małpy.
albo taki:
Chadli pojechał do Francji ze swoim ministrem, są na międzynarodowym spotkaniu. Znajomość francuskiego wśród algierczyków - rzecz normalna, ale szpan to znać angielski. Toteż znajomy (w towarzystwie) zagaja z akcentem oxfodzkim: when count? (po arabsku- gdzie byłeś). count nine (spałem) - odpowiada zagadnięty.
Tu minister się nieco zapomniał i pyta zdumiony; co jest? (jak to?). Po arabsku to brzmi coś jak; u-szbyk? Chadli przecie jest biegły w angielskim, odpowiada wiec: u-szpeak, szpoke, szpoken...
niedziela, 12 sierpnia 2012
Nic trudnego
Nic trudnego
Nie ma dla chcącego, lub- by to klarowniej ująć- dla polskiego inżyniera. Bolanda czyli Polska- to słowo budziło sympatię, i podczas siedmioletniego pobytu w Maghrebie nie raz o tym się przekonałem. A „Mohandes”- czyli inżynier- tu dodatkowo budziło szacunek. I przeświadczenie że polski inżynier może wszystko. W Algierii pracowałem w „service VRD”- czyli drogi (Voirie) i sieci (Reseaux Divers), a jako szef ekipy musiałem znać się oczywiście na wszystkim. Byli o tym święcie przekonani a ja to przekonanie skwapliwie podtrzymywałem. No i doigrałem się.Pewnego razu przychodzi do mnie sam Dyrektor i oznajmia że zrobię projekt regulacji rzeki koło Guelmy. Daje mi do pomocy asystenta i dwa tygodnie czasu(!!) bo zbliża się pora deszczowa. I mam oczywiście dać wszelkie materiały bo już inna ekipa robi „appel d’offre” czyli materiały przetargowe.
Nie wiadomo do końca po co bo wykonawca jest już na placu budowy. Ale nie ma czasu wiec trza szybciutko zrobić naprędce plan i do roboty. Że co? Że taki projekt wykonują specjalistyczne biura hydrologiczne i melioracyjne przez kilka miesięcy. Może w Polsce ale nie tu!
Po pierwsze to poleciałem zaraz do moich przyjaciół drogowców na drugie piętro żeby mi wytłumaczyli precyzyjnie zasady robienia przekrojów i obliczeń bilansu mas ziemnych. Cholera, dużo tego i choć zasady nieskomplikowane, to niezwykle pracochłonne. Ale przecie na moim piętrze stoi komputer i programista jako tako znający się na rzeczy. Wiec po drugie- poszedłem do niego by szybko mnie przeszkolił z języku programowania na tę maszynę. Na szczęście tym językiem okazał się dość nieskomplikowany „Basic” więc po zrobieniu schematu blokowego, napisanie programu- dla polskiego inżyniera nie było zbytnio skomplikowane. Po trzecie (a w zasadzie po pierwsze)- wizyta w terenie. Obejrzałem urocze rozlewisko o powierzchni kilku hektarów, ale szczęśliwie dostrzegłem szczątki koryta rzeki – wlot i wylot- do których postanowiłem jakoś się podłączyć.
Po czwarte- i tu pomoc naszego dyrektora była nieoceniona- wyszarpałem z „Direction d’hydraulique” dane dotyczące przepływów i opadów maksymalnych (burzowych) średnich etc. Mapy też oczywiście dostarczyli.
Zrobienie obliczeń metodą „wstecz” to już fraszka. Metoda ta oczywiście polega na takim balansowaniu współczynnikami i danymi aby otrzymać pożądany wynik. A obliczenia hydrauliczne bazują w dużej mierze na współczynnikach dobieranych „par experience”. A experience miałem.
Oszczędzę szczegółów, dość że powiem że po dwóch tygodniach projekt został zrobiony. I – co więcej- przyjęty (jako rzecz całkowicie normalna) do realizacji.
Nic trudnego.
Subskrybuj:
Posty (Atom)