Maghreb, czyli miejsce gdzie zachodzi słońce - to jedna z pierwszych definicji, która wryła mi się w pamięć podczas wieloletniego pobytu w północnej Afryce. Pozostała fascynacja architekturą, kulturą i historią, nostalgia za przepięknymi krajobrazami, ciepłem morza Śródziemnego. Wszystkie kraje północnej Afryki, której dominującą częścią (zachodnią) jest właśnie Maghreb są z pozoru podobne, a jednak różne. Wyruszymy w podróż po tej fascynującej krainie.
poniedziałek, 19 września 2011
tunezja - doznania kulinarne
Pierwsza „wycieczka” do Sousse, obejrzeliśmy miasto by z grubsza zorientować się co gdzie, poszliśmy na stare miasto (Medina) - i przyszedł czas coś zjeść. Posadziłem Ewę na dużym placu przy fontannie i kazałem czekać, a sam udałem się na poszukiwanie restauracyjki arabskiej. Zapuściłem się w zakamarki gdzie biały człowiek się nie odważyłby nigdy, i znalazłem malutką knajpkę na 3 stoliki. Przepytałem właściciela (kucharz, i kelner w jednej osobie) co do menu, miał oczywiście to co najważniejsze: burki i siorbę. „Zamówiłem” stolik i wracam na plac, Ewa jak przykuta do fontanny, gdybym nie wrócił-czekałaby chyba do dziś. Oberżysta jak nas tylko zobaczył- zaprowadził do stolika i szarmanckim ruchem zmienił obrus tzn. przewrócił papierową płachtę na drugą stronę. Odwrócił się i kurcgalopkiem wybiegł, powrócił niebawem i w rękach trzymał dwie serwetki! Serwetki miejscowym nie były niechybnie potrzebne, na wejściu bowiem był wspaniały żeliwny zlew nad którym wisiał ociekający jeszcze ręczniczek. Zlew, jak się domyślam, służył nie tylko do umycia rąk przed/po posiłku lecz również do obowiązkowych ablucji przed modlitwą. Zamówiłem siorbę- wspaniałą ostro przyprawioną zupę, a drobnymi kluseczkami i do tego harissę do smaku. Clou programu jednak to były burki (zbieżność swojsko brzmiącej nazwy „burek” do ”brick” nieprzypadkowa). Bierzemy otóż specjalne ciasto rozwałkowane na naleśnik (tzw ”feuilles de brick” są do nabycia w sklepach). Na ziemniaczki puree wsypujemy pietruszkę, mielone mięsko, cebulkę i na koniec w dołek wbijamy jajko. Składamy w kształt cegły(!) i na wrzący olej! Pychota!!Do popicia mieliśmy butelkowaną wodę evian po którą chłopina pobiegł do pobliskiego sklepiku. Gdy skończyliśmy- zastygł w oczekiwaniu werdyktu, czy aby nam smakowało, ale uśmiechnięta mina Ewy i moje: „kłejs ketir”, oraz vachement mleh- wprawiły go nieomal w ekstazę. Ewę też, gdyż zeznała, że takiego żarcia nie jadła jeszcze. Tak przyrządzonych, w oryginalnego przepisu, burków nie jedliśmy już potem. Gdy próbowaliśmy tegoż przysmaku w bardziej „cywilizowanych” okolicach- to już było nie to.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz