Maghreb, czyli miejsce gdzie zachodzi słońce - to jedna z pierwszych definicji, która wryła mi się w pamięć podczas wieloletniego pobytu w północnej Afryce. Pozostała fascynacja architekturą, kulturą i historią, nostalgia za przepięknymi krajobrazami, ciepłem morza Śródziemnego. Wszystkie kraje północnej Afryki, której dominującą częścią (zachodnią) jest właśnie Maghreb są z pozoru podobne, a jednak różne. Wyruszymy w podróż po tej fascynującej krainie.

czwartek, 29 września 2011

conieco o językach

Broniarek
Skora mówimy o podróżach, nieodłącznym warunkiem udanej podróży jest (niestety nie dla wszystkich) znajomość jakiegoś tam języka obcego. Wpadła mi w ręce kiedyś książka Broniarka o tym jak nauczył się 8 języków obcych.
Znajomość języków bardzo mnie pociągała. Znam nieźle angielski i francuski, 2 nieużywane (acz ongiś nieźle przyswojone)- rosyjski i niemiecki- leżą i ulegają degeneracji, hiszpański rozwija się szybko i dynamicznie, arabski praktyczny na tyle że w krajach Maghrebu posługuję się nim ze zręcznością małpy . Pomyślałem sobie, że dobrze by pójść w ślady Mistrza Broniarka. Niestety nie zrealizowałem tego szczytnego celu po trosze przez lenistwo, po trosze przez ograniczenia umysłowe- czyli wrodzoną tępotę. Ale zapamiętałem mi.in. test Broniarka na sprawdzenie znajomości języka. Wszyscy możemy się teraz sprawdzić. Oto ów test: jak powiesz „GDZIE BYŁES”
Sprawdziłem to natychmiast na koledze z pracy, który chwalił się znajomością angielskiego i dużymi sukcesami na tym polu za granicą. Odpowiedź była wstrząsająca: where are you was???!!!


To uświadomiło mi że języka nie trzeba znać perfekcyjnie.
Języka nie trzeba znać perfekcyjnie, lecz odpowiednio w stosunku do wymagań. Mój wuj, wieloletni korespondent Interpress w jednym z większych europejskich krajów opowiadał jak przysłano nowego ambasadora. Oczywiście z nomenklatury (młodzieży nie pamiętającej tamtych czasów podpowiadam: z nominacji, nie kwalifikacji). Na przyjęciu podczas zdawkowej wymiany uprzejmości how do you do- how do you do, nasz bohater zauważył skromnie stojącego dyplomatę – o zgrozo- bez żony. Czy aby nie chora- zaniepokoił się. Podszedł. How do you do – how do you do- and …tu odrobina wahania… how do you do your wife??! Dyplomata wyprostował się
dumnie I odrzekł: sorry, but it’s not your bloody business!

niedziela, 25 września 2011

jeszcze o wycieczkach

Wycieczka, o której chciałem wspomnieć była nadprogramowa. Doświadczenia z Polski każą nam olewać, jeśli nie uciekać od ulicznych i plażowych firm „krzak”- akwizytorów naciągających turystów, z reguły oszustów. Tutaj- nic takiego! Wszyscy wszystkich znają i taki „przedsiębiorca” po pierwszej wpadce miałby od razu przerąbane. A że jest firmą jednoosobową- musi dbać o swój wizerunek i o koszty. I takim niezwykle obrotnym przedsiębiorcą był Majid. Grasował na naszej plaży, każdym języku znał kilka-naście słów i dawał sobie wspaniale radę. U niego to zakontraktowałem wyjazd na pustynię na wielbłądy. Trzy razy taniej niż u rezydenta i dwa razy taniej niż na mieście. Rankiem Majid podjechał taksówką po nas by zawieźć (za mało nas było wy wynajmować autobusik, tak samo zresztą nas odwiózł) na miejscy zbiórki. W programie była jazda na wielbłądach, koniach lub- gdy kto nie chce- koczobryczkiem. Większość chciała. Ja z Ewą usiedliśmy na jednym wielbłądzie i to był błąd, siodło jednoosobowe było tak przeraźliwie twarde, z tyłu „miękkie” już się skończyło, że poobijałem i poobcierałem się zdrowo. Nazajutrz w morzu poczułem pieczenie, bąble schodziły mi do końca pobytu, pozostała kąpiel tylko w słodkowodnym basenie. Kulminacyjnym punktem programu, jeśli nie liczyć karmienia wielbłądów, było pieczenie chleba w wydrążonym pniu drzewa. Placek czyli „hobza” ma inny smak niż nasze pieczywo i warto będąc w tym regionie nawet w piekarni poprosić o hobzę!

A lunch na pustyni- smażona ryba z hobzą- coś wspaniałego. Było, a jakże, zwiedzanie autentycznych domostw arabskich i bliski kontakt z tubylcami. Nie było wina, którym to się zachwycali nasi współtowarzysze z Polski, na „cepeliadzie”, ale czysta woda ze studni (bez obawy, nie było ameby ani coli).

Najprostszym jednako sposobem komunikacji są ogólnodostępne taksówki- albo osobowe combi- zazwyczaj peugeoty 504 gdzie wchodzi 3 rzędy siedzeń a osób do 10, albo mikrobusiki- tanie i funkcjonalne. Podróżować można tanio i bezpiecznie- czułem się tam bezpieczniej niż w kolejce podmiejskiej do Tłuszcza. Busiki docierają wszędzie, toteż można bezstresowo przemieszczać się. A miejsc godnych zwiedzenia jest sporo, choćby:
Bizerta
Reprezentacyjna promenada nie zwiastuje niczego szczególnego, ot- pomyśleć by można- jeszcze jeden nadmorski kurort. Ale starczy skręcić w bok i trafiamy w inny świat. Przepiękna kazba otoczona murem warownym, stary meczet, plątanina wąskich- na szerokość objuczonego osła- uliczek. Jest też mały fort w którym obecnie jest muzeum etnograficzne. Stara nazwa Bizerty- Hippo przypomina siostrzane miasto wschodniej Algierii- Hippon, przekształcony przez wieki we francuską „Bone” a następnie w Annabę.
Skoro jesteśmy niedaleko Tunisu po obowiązkowym zwiedzeniu Kartaginy (Cartage ) nie zapomnijmy wpaść do Sidi- Bou Said- rybackiego miasteczka przypominającego kolorystyką Santorini. Zadziwia spokój panujący w mieście, pomimo, że miasteczko leży w zasadzie na przedmieściach Tunisu
Tabarka zaś oferuje atrakcje dla miłośników nurkowania i fotografii. Nie trzeba jechać do Egiptu na Marsa Alam czy Giftun, aby zobaczyć podwodny świat. Klifowe wybrzeże jest też niewyczerpanym tematem pięknych fotografii, a przepięknie podświetlony port genueński to niezapomniany widok.

czwartek, 22 września 2011

Tunezyjskie wycieczki


Wycieczki:
Wycieczki w Tunezji można robić we wszelaki dowolny sposób. Niby wszyscy wiedzą ale pokrótce przypomnę. Po pierwsze i najłatwiejsze- załatwić w naszym biurze u rezydenta (dodatkowy aspekt- bardzo popularna blokada językowa). Z reguły z tej oferty nie korzystamy. Po drugie- znaleźć na mieście lokalne biuro- jest tam (w zależności od negocjacji) nawet do 30% taniej, więc jeśli kto nie ma zbytniej bariery językowej- opcja godna polecenia. Jeśli chcemy być niezależni od biur – mamy możliwość pojechania samemu korzystając z– 1-transportu publicznego (autobusy, pociągi), 2-półprywatnego (taksówki), 3- prywatnego (wynajem samochodu).
.Jeśli samotność się stanie siostrą nudy i łez,
należy rozwiązać pytanie: żona przecinek czy pies?
Wiele jest różnic między.. Wiele przeciw i za...
Na przykład: pies nie ma pieniędzy, lecz łatwiej pozbyć się psa.


Otóż to: Wiele jest różnic między.. wiele przeciw i za, i nie można narzucać nikomu co ma robić- widziałem już na różnych forach naigrawania się z ludzi mających odmienne punkty widzenia. Pośród wielu wycieczek z orga.. lub niezorganizowanych, samotnych i towarzyskich, wybrałem dwie.

Pierwsza kiełkowała w nas od przyjazdu: wynajęcie taksówki na cały dzień i objazd okolicy wg wybranej trasy. Decyzja dojrzała gdy poznaliśmy sympatyczną parę młodych ludzi. Czwórka to optymalnie by zapełnić taksówkę: wygodnie lecz nie tłoczno, w dwóch, nie trzech rzędach siedzeń. Ceny, jak już wiemy dobrze to: 130 dirhamów jeśli taksówka uprzednio zakontraktowana (przez choćby recepcjonistę) podjedzie po hotel, 100 jeśli pofatygujesz się na postój i tam sobie przygadasz, ale cena super negocjowana jest na postoju wynajmu taksówek (louage de taxi). Dlaczego tam?- przychodzi koza nie do woza lecz 100 wozów , które o nią walczą. No i po krótkich negocjacjach zakontraktowałem kierowcę i przewodnika w jednej osobie, który na cały dzień zgodził się pojechać za 70zł.

Trasa też nienajgorsza- Sousse- Kairuan- El Jem- Mahdia- Monastyr-El Kantaoui. Oszczędzę ględzenia na temat największego meczetu w Kairuanie, największego Koloseum w Afryce – El Jem, czy reprezentacyjnego Monastyru z mauzoleum Burghiby, bo tam i tak pewno wszyscy pojadą. Zachęcałbym natomiast do spędzenia kilku chwil w Mahdii- uroczym starym miasteczku, gdzie można zrobić zdjęcia miasta i okolicy z wieży widokowej, gdzie przepięknie zachowane jest Stare Miasto, gdzie obok cytadeli z armatami jest śliczny cmentarz. Nie ma tam zgiełku i turystycznego tłoku, jest relaks, spokój i piękne widoki.

poniedziałek, 19 września 2011

tunezja - doznania kulinarne

Pierwsza „wycieczka” do Sousse, obejrzeliśmy miasto by z grubsza zorientować się co gdzie, poszliśmy na stare miasto (Medina) - i przyszedł czas coś zjeść. Posadziłem Ewę na dużym placu przy fontannie i kazałem czekać, a sam udałem się na poszukiwanie restauracyjki arabskiej. Zapuściłem się w zakamarki gdzie biały człowiek się nie odważyłby nigdy, i znalazłem malutką knajpkę na 3 stoliki. Przepytałem właściciela (kucharz, i kelner w jednej osobie) co do menu, miał oczywiście to co najważniejsze: burki i siorbę. „Zamówiłem” stolik i wracam na plac, Ewa jak przykuta do fontanny, gdybym nie wrócił-czekałaby chyba do dziś. Oberżysta jak nas tylko zobaczył- zaprowadził do stolika i szarmanckim ruchem zmienił obrus tzn. przewrócił papierową płachtę na drugą stronę. Odwrócił się i kurcgalopkiem wybiegł, powrócił niebawem i w rękach trzymał dwie serwetki! Serwetki miejscowym nie były niechybnie potrzebne, na wejściu bowiem był wspaniały żeliwny zlew nad którym wisiał ociekający jeszcze ręczniczek. Zlew, jak się domyślam, służył nie tylko do umycia rąk przed/po posiłku lecz również do obowiązkowych ablucji przed modlitwą. Zamówiłem siorbę- wspaniałą ostro przyprawioną zupę, a drobnymi kluseczkami i do tego harissę do smaku. Clou programu jednak to były burki (zbieżność swojsko brzmiącej nazwy „burek” do ”brick” nieprzypadkowa). Bierzemy otóż specjalne ciasto rozwałkowane na naleśnik (tzw ”feuilles de brick” są do nabycia w sklepach). Na ziemniaczki puree wsypujemy pietruszkę, mielone mięsko, cebulkę i na koniec w dołek wbijamy jajko. Składamy w kształt cegły(!) i na wrzący olej! Pychota!!
Do popicia mieliśmy butelkowaną wodę evian po którą chłopina pobiegł do pobliskiego sklepiku. Gdy skończyliśmy- zastygł w oczekiwaniu werdyktu, czy aby nam smakowało, ale uśmiechnięta mina Ewy i moje: „kłejs ketir”, oraz vachement mleh- wprawiły go nieomal w ekstazę. Ewę też, gdyż zeznała, że takiego żarcia nie jadła jeszcze. Tak przyrządzonych, w oryginalnego przepisu, burków nie jedliśmy już potem. Gdy próbowaliśmy tegoż przysmaku w bardziej „cywilizowanych” okolicach- to już było nie to.

czwartek, 15 września 2011

Tunezja cz 2

Panna Basieńka informuje nas, że pokoje mamy przydzielone, lecz przed pobraniem kluczy musimy powypełniać druki meldunkowe. Lekki popłoch, gdyż arabskim ni francuskim nikt nie dysponuje, lecz z pomocą pilotki jakoś idzie. Chcę wypełnić druczki lecz nie mam pióra, pytam więc faceta z obsługi sterczącego uprzejmie obok nas: handyk stylo? (czy masz pióro?). Podał mi odruchowo, szczęka mu opadła z łoskotem i pyta: jak to? Tak to- odpowiadam- dziękuję, i widzę że już mam przyjaciela, od tej pory tak go tytułuję co wywołuje niezmiennie uśmiech zadowolenia na jego twarzy.
Pokój- nic szczególnego, mały i z widokiem na podwórko. Z postanowieniem, że postaram się go jutro zamienić na przyzwoitszy- idziemy spać. Z rana spotkanie z rezydentką- panią Krysią.
Rankiem schodzimy na śniadanie, ale przed wejściem do restauracji łapie mnie sam dyrektor hotelu i gęsto tłumaczy się z pomyłki, że dali nam nieodpowiedni pokój, że nowy apartament z widokiem na morze już sprzątają, i po śniadaniu będzie gotów. Kiedy możemy się przeprowadzić? Uzgadniam z nim szczegóły- teraz i on jest moim „przyjacielem”.
Spotkanie z panią Krysią odbyło się w duchu: przyjechaliście tu, głąby jedne, nie zawracajcie mi głowy. Sami nic nie załatwicie, to się nawet nie bierzcie, wycieczki tylko przez nasze biuro, a zresztą nie mam czasu. Poczym z ważną miną (że niby rozmawia z kimś ważnym) telefonicznie instruuje swoją pomoc domową (femme de menage) co ma kupić, menu obiadowe, o której dzieci kończą lekcje etc. Siedzę cicho i udaję że nic nie rozumiem. Wtem podchodzi dyrektor i informuje, że pokój jest już gotów i oferuje pomoc w przeprowadzce. Zamieniam kilka zdań i widzę jak pani Krysi mina rzednie. Szybko się żegna, więcej jej nie oglądaliśmy.

Z wycieczek przez nasze biuro jak zwykle nie korzystamy, na mieście są o wiele, czasem nawet dwukrotnie, tańsze. Nie będę rozpisywał się o Karatginie, Monastyrze, Sousse i innych turystycznych trasach, bo to do znudzenia można znaleźć na różnych forach. Skoro przyjechaliśmy (z narzeczoną Ewą) do egzotycznego kraju, nie siedźmy w centrach turystycznych lecz obejrzyjmy trochę normalnego tutejszego życia.

poniedziałek, 12 września 2011

tunezja cz 1

Tunezja- wycieczka:
Na Okęciu tłumek rodaków, część jedzie do Afryki po raz pierwszy, część (ta mniejsza) bywalców zachowuje, lub udaje, spokój i luz. Koło nas małżeństwo- nazwijmy ich Ziuta z Ziutkiem- strasznie podekscytowane. Ziutek ciągle dopytuje czy pozwolą mu wnieść na pokład piersiówkę na uspokojenie nerwów, bo strasznie boi się latać. Ale są dobrej myśli bo wykupili najbardziej luksusowy (fakt, bardzo drogi) hotel w samym Sousse, All Inclusive. Ponieważ taksówka w drodze na lotnisko niemiłosiernie trzęsła i włączone było ogrzewanie- wysiadłem z przeświadczeniem, że przydałby mi się aviomarin. Niestety na Okęciu- brak, bo to na chorobę morską(!?)- jak usłyszałem. Nie załamuję się jednak, w samolocie na pewno stewardessa będzie miała. Wyglądam pewnie nieszczególnie, ale Ziutek chyba jeszcze gorzej. Na pokładzie samolotu 1:0 dla Ziutka- udało mu się przeszmuglować(!!?) na pokład piersiówkę, aviomarinu brak. O dziwo dla nas obu lot przeszedł gładko.

Na lotnisku w Tunezji czeka na nas autokar z sympatyczną pilotką Basią i rozwozi do hoteli. Jako pierwszy na trasie, tuż przy lotnisku, w szczerym polu, za pancernym murem, panna Basia anonsuje że to getto to hotel 5*. Przerażające, ale widać są amatorzy spędzania czasu na piciu whisky nad basenem hotelowym. Ziutek z Ziutą też wysiedli w swoim pięciogwiazdkowcu, choć Ziutkowi w tej chwili było dokładnie wszystko jedno. Nasz hotel fajny, w normalnej dzielnicy koło sklepików, restauracyjek, etc. Do plaży 200m, posiłki HB.

czwartek, 8 września 2011

sport w Libii

Sport
Libijczycy lubili sport. Budowali stadiony, korty i inne obiekty sportowe, choć natłoku miejscowych na tychże obiektach nie było. Na kortach, gdzie byłem częstym gościem, trenowała ichnia kadra, poziom niezbyt wygórowany, a trenerem był Węgier! My, z moim przyjacielem Włochem Massimo graliśmy obok (bardzo dobrze skurczybyk grał) i trochę rozmawialiśmy z trenerem (Piter mu było). Gdy trochę się z nimi skumplowałem, zaprosił nas z Massimo do sparringowego debla z ich reprezentacyjną parą. Massimo grał jak maszyna, ja wykorzystywałem miękką kiść więc oszukiwałem jak mogłem przy siatce, i ograliśmy ich!
Raz przyjechał na mecz z ich reprezentacją Górnik Zabrze. Poszliśmy oczywiście na mecz, a Libijczycy pokazywali nam (wyróżnialiśmy się z tłumu brunetów- wąsaczy z pokręconymi włosami) trzy palce i dodawali jak niepiśmiennym; tlata (3). Skład Górnika był niechybnie mocno rezerwowy, skoro pierwsze skrzypce grał czterdziestoletni brodaty docent Kurzeja. Widać niedoceniali go do końca, gdyż sam wbił im 3 bramki. Opuszczaliśmy stadion w pośpiechu, bez pokazywania im w rewanżu „tlata” i dzięki temu uniknęliśmy linczu.

poniedziałek, 5 września 2011

libia- ciąg dalszy

Oszczędnie żyłem
Wyjeżdżając do Libii szczyciłem się statutem brydżysty pierwszoligowego. Cóż za niespodzianka- na lotnisku już spotkałem mojego kolegę Marka- wówczas bardzo dobrego zawodnika trzecioligowego z dużymi umiejętnościami grania na klientów (czyli na słabą opozycję). I rzeczywiście Marek grał świetnie, miał spore umiejętności techniczne i dużą wyobraźnię, brakowało mu tylko trochę tzw. dyscypliny, ale i to szybko poprawił. Szybko nawiązaliśmy pierwsze kontakty i zdobyliśmy niemałą sławę gdy w Trypolitańskim Golf Clubie wygraliśmy 5 turniejów z rzędu. Rządek równie bogatych co głupich ‘brydżystów” zaczął walczyć o nasz skalp, podsycany naszymi westchnieniami jak to nam „idzie karta” i mamy „niewiarygodne szczęście”

Najlepszą klientką była Kim- żona prezesa Oil Company, ale i Szwajcarka ‘Cinderella” – żona bankowca nie ustępowała jej. Z polakami nie graliśmy na pieniądze, lecz w stosunku do zgniłych kapitalistów nie mieliśmy skrupułów, bo przyjechać miały nasze żony z dziećmi- trzeba było mieć kupę kasy,(wliczając w to prezenty). Przy finalnym rozliczeniu z Polserwisem okazało się ze wytransferowałem (wliczając tzw mienie przesiedleńcze) 98% swoich zarobków (graliśmy drogo). Na pytanie ogłupiałego pracownika Polserwisu jak przeżyłem rok za 2% zarobków, odparłem skromnie: oszczędnie żyłem!
Licencja Creative Commons
Ten utwór jest dostępny na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa-Na tych samych warunkach 3.0 Unported.