Algieria, dla wielu była drugim domem.
Tu pracowaliśmy, wypoczywaliśmy, rodziły się dzieci, podrastały, chodziły do przedszkola i szkoły, nierzadko i na studia. Tu zawiązywały się trwałe związki (i te mniej trwałe też). Tu żyliśmy jak normalni biali ludzie, szlifowaliśmy język francuski a i podstawy arabskiego, dzieci chodziły do francuskich szkół. Zatrudnieni byliśmy w większości na umowie CT- cooperation technique, i przez to sami nazywaliśmy się kooperantami. Trzymaliśmy się razem w mniejszych lub większych grupkach, ale razem chodziliśmy do francuskiego kościoła misyjnego (liturgię po francusku znam na pamięć do dziś!). Powstawały przeróżne inicjatywy jak np “Radio Koopera“- coś w rodzaju kabaretu opisującego nasze życie kooperanta, nagranego na kasetę i skopiowanego systemem chałupniczym w setkach egzemplarzy. Z tego właśnie kabaretu cytuję sporo zabawnych kawałków. Algieria- kraj kontrastów, z jednej strony góry śmieci, walające się wszędzie, z drugiej zaś przecudnej urody krajobrazy, piękne plaże, bardzo przyjazny śródziemnomorski klimat. Wkurzałem się gdy w złośliwy sposób potraktowano mnie w jakimś urzędzie, lecz za chwile mi przechodziło gdy algierczyk w kolejce przede mną oddał mi swoją ostatnią kurę, której dla mnie już zabrakło. Marzłem jak kot, gdy w zimie nie dowieźli gazu, a ogrzewanie na butle gazowe przy zimnych kamiennych posadzkach to podstawa, ale gdy po porannym tenisie w piątek jechaliśmy na plaże i wchodziłem do cieplutkiej i kryształowo czystej wody to czułem się jak w niebie.
Jest upał, staliśmy długo na granicy bo pan celnik miał sjestę, więc marzymy o zanurzeniu się w morzu. No i dobrze, bo przeoczenie takiej plaży jak Marsa Ben Mhidi
byłoby grzechem. Do miasteczka o tej nazwie prowadzi malownicza górska droga, przejeżdżamy przez miasteczko i przed nami roztacza się wspaniały widok: dwie zatoczki i gaj eukaliptusowy, gdzie można rozbić namiot, zagotować na kocherze obiad i poćwiczyć karate na plaży. Nie dziwota zatem, że w letnie weekendy cała kooperacja- Polacy, Francuzi i inne pomniejsze grupki jechały te drobne 130 kilometrów (z Tlemcen) by rozbić się na 2 dni- od środy wieczór do piątku- właśnie na tej plaży. Raz spotkaliśmy tam znajomego fajnego przystojnego gościa, graliśmy z nim piłkę i pływaliśmy, a po pożegnaniu się wykonaliśmy gigantyczną pracę myślowa – kto to był. Bezskutecznie. Przeszedł piątek, przeszła sobota, dopiero w niedziele na mszy przyszło olśnienie- toż to nasz ksiądz George!!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz