Witają nas od progu wdzięcznym „Jambo”. Jet - odpowiadam machinalnie, ale okazuje się że to tutaj popularne przywitanie. Słychać je wszędzie, obok, królującego niepodzielnie ”hakuna matata”. No i, aby się nie zmęczyć, robi się tu wszystko wolno, czyli „pole pole”. Sama lokalizacja bajeczna – wioska leży na samym brzegu oceanu, w tropikalnym ogrodzie. Bryza od oceanu sprawia, że temperatury praktycznie nie czuć, a wieczorem nawet ożywczy chłodek.
Ale nie tracąc czasu idziemy nad ocean. Kąpiel w Oceanie Indyjskim (temperatura wody 35°C) – m.in.. po to lecieliśmy taki kawał drogi. Wieczorem zasuwamy na kolację. Kuchnia daleka od europejskiej (choć dla tradycjonalistów też są „normalne” dania), ale wspaniała. Mnie najbardziej smakowały ośmiornice.
Po kolacji idziemy na występ zespołu muzycznego. Grają wspaniale, a ich wykonanie „Walk of life” Dire Straitsów, czy „Teddy Bear” Elvisa porwało publikę. Ale prawdziwym hitem okazał się „Jumbo”. Hitem, jak się później okazało, królującym niepodzielnie w zanzibarskim życiu.
Nie tylko słuchaliśmy różnych zespołów muzycznych, ale i oglądaliśmy występki np. Masajów. Tańce Masajów polegają głównie na podskakiwaniu i rytmicznych skłonach przy nieskomplikowanym pokładzie „muzycznym”.
Zwizytowaliśmy też miejscową szkołę, trafiliśmy akurat na egzaminy. Obeznany z miejscowymi obyczajami, nie zdziwiłem się, widząc że połowa uczniów śpi! Nauczyciele też jakby niespecjalnie się tym przejmują, nie ma obowiązku szkolnego i uczy się ten kto chce i może. Ale należy przyznać, że uczą się szybko, zwłaszcza języków. Sporo z nich zna angielski.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz