Błogi spokój się skończy, zjechały hordy rodaków. Krzykliwi, nadużywający alkoholu. Większość z nich to matołki, nie znający najprostszych zwrotów po angielsku (sorry, kobitki, ale dotyczy to zwłaszcza płci pięknej). Słychać np. (wcale się z tym nie kryją) jak to Ziutek się wczoraj nachlał ha ha ha.
Zanzibar kojarzy się głównie chyba z przyprawami i targami niewolników. Odwiedziliśmy miejscowa stolicę - Stone Town, z obowiązkową wizytą na targu niewolników i w muzeum niewolnictwa. Targi arabskie (suki) kojarzą się głównie z nachalstwem i ciasnotą. Ale tutejszy przerasta wszystkie. Suk w Marakeszu to luksusowy supersam, a te w Trypolisie czy Algierze nie maja szans. Wydostawszy się, po półgodzinnej męczarni, walimy do pałacu ostatniego sułtana, gdzie jest muzeum. Jest co oglądać. Gdy moja żonka ogląda misternie wykonane meble etc, ja zachwycam się pięknym, czarnym, stylowym Austinem, który służył sułtanowi do końca (czyli do 1964).
Z plantacji przypraw zapamiętałem niewiele. Widziałem jak wygląda kawa na drzewach i najbardziej śmierdzące owoce świata (choć w smaku nienajgorsze). Kobitki rzucały co chwila obco brzmiącymi nazwami, z których z rzadka rozpoznawałem swojskie brzmienie takie jak np. wanilia, czy cynamon. Potem poczęstowali nas różnymi owocami, których nazw nie pamiętam i nie było gdzie umyć rąk. Jeden z nich wlazł na stumetrowa palmę i baliśmy że spadnie i się zabije, ale udało mu się zleźć. Dostał brawa.
Mieszkańcy Zanzibaru są niesłychanie pogodni i umieją się cieszyć. Raz przy kolacji trafiliśmy na show. Kelnerka wniosła tort, za nią reszta kelnerów okrążyła salę tańcząc i śpiewając „Jambo”. Dotarli wreszcie do delikwenta – miał urodziny – i cała sala odśpiewała mu Happy Birthday.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz